Tosia i Staś – dzieci, które miłość do gór mają we krwi

Ostatnio pojechali na wycieczkę z innymi rodzicami i dziećmi z grupy przedszkolnej, Trasa łatwa i szybka. Dla nich – aż za łatwa i za szybka. Cztery kilometry, dwie godziny marszu, nocleg w schronisku i rano następnego dnia zejście. Dla części uczestników, nawet tych dorosłych, to było wyzwanie i najdłuższa trasa w życiu. Oni czuli się, jakby to była dopiero rozgrzewka.

A jest ich czwórka. Tata Wojtek, mama Ania i dwójka dzieci – Tosia i Staś. Tosia ma dziesięć lat, Stasio sześć. I choć dzieciaki są jeszcze małe, już przeszły więcej szlaków w Tatrach niż niejeden dorosły.

Tatry były ze mną od dziecka

– Chodziłem w góry od małego – mówi Wojciech Poniatowski – Ojciec, przewodnik tatrzański, zabierał mnie w Tatry, one zawsze były w naszym życiu. Kiedy byłem dzieckiem, jeździliśmy w wakacje rok w rok w to samo miejsce. Z tym samym widokiem, z tymi samymi wycieczkami, na kilka tygodni. Kiedy był tata – chodziliśmy w góry, kiedy zostawaliśmy tylko z mamą – musieliśmy siedzieć na dole. Nudziłem się potwornie, bo ciągnęło mnie w Tatry, chciałem zobaczyć więcej i wyżej. Pod koniec podstawówki miałem już dość tych wyjazdów. Potem, w liceum, poznałem kolegę, z którym jeździliśmy w Tatry Wysokie.

Nie interesowała go plaża, ciepłe kraje czy jeziora. Najbardziej wypoczywał aktywnie, cały czas w ruchu, z pięknymi widokami. Leżenie na kocu nudziło.

Kiedy poznali się z Anią, ona w ogóle nie chodziła w góry. W 2004 roku pojechali na pierwsze wspólne wakacje w Tatrach. I tak już zostało.

– Nie zraziłam się. Co więcej, zaraziłam się – śmieje się Ania.

– Jak się pojawiły dzieci to nie widzieliśmy przeszkód, żeby to kontynuować – mówi Wojtek. Ania na niecały miesiąc przed urodzeniem Tosi, z wielkim brzuchem, pojechała na Podhale. Nie na ekstremalne wycieczki – wiadomo – ale żeby chociaż przez chwilę pobyć w górach. Pospacerować w dolinach, odpocząć. Nacieszyć się ulubionym otoczeniem.

Wyprawy w nosidełku

– Zrobiliśmy sobie rok przerwy po urodzeniu Tosi – opowiada Wojtek.

Ale więcej niż rok nie wytrzymali. Z malutką, dwunastomiesięczną Tosią, pojechali w góry.

– Wiadomo, nie wchodziliśmy na szczyty, to były raczej wycieczki w doliny. Powoli sami ocenialiśmy, na co możemy sobie pozwolić. Im Tosia była starsza, tym dalsze trasy pokonywaliśmy – mówi Ania.

Po czterech latach pojawił się Staś. Rodzice, już nauczeni poprzednimi doświadczeniami, nie bali się zabrać go w góry. Swoje pierwsze szczyty zdobywał w nosidełku. Kiedy miał półtora roku, a Tosia cztery lata, pojechali w Tatry Zachodnie.

Kiedy dzieci były małe, robili sobie także „lekkie” wycieczki na Kasprowy Wierch – wjeżdżali kolejką, a potem schodzili 16 kilometrów. Osiem wzdłuż grani, osiem na powrót. Ponad dwuletni Staś w nosidle, a dzielna Tosia na nogach. Kilkanaście kilometrów, kilkanaście godzin.

– W naszym słowniku coś, co ma mniej niż pięć godzin, to zwykły spacer. Jeśli szukamy czegoś łatwiejszego i kończy się na 3-4 godzinach, jest dziwnie – śmieje się Wojtek.

– Dlaczego dziwnie? – pytam.

– Bo jest godzina 12 czy 13 i my już wracamy do domu! To nienaturalne!

Przed nami wiele tras

– Kiedy słyszymy, jak ktoś mówi „ja mam małe dziecko, z małym dzieckiem trudniej jest wyjechać, coś zrobić” to nam ręce opadają. Bo wszystko można! Tylko trzeba chcieć – mówią Poniatowscy.

Oczywiście, do wyjazdu w góry trzeba się przygotować i zwrócić uwagę na różne rzeczy, o których wcześniej się nie myślało. Na przykład ważne są pory jedzenia i spania, bo do nich trzeba dostosować trasę i godzinę wyjścia. Czasami trzeba się rozdzielić. Bywa, że jedno z dzieci ma słabszą kondycję, więc to silniejsze idzie dalej, a słabsze z rodzicem wraca do schroniska.

– Zdarzyło się nam podczas wycieczki podjąć decyzję, że Ania z Tosią idą dalej, a ja ze Stasiem wracamy. Innym razem Staś czuł się lepiej, więc poszedłem z nim dłuższą drogą, a dziewczyny wróciły skrótem – wspomina Wojtek.

Czasami dzieciaki zostają z dziadkami w Katowicach, gdzie mieszkają, a rodzice jadą sami. Wtedy wybierają trudniejsze i bardziej ambitne trasy, jadą w Tatry Wysokie. Wspinają się, wchodzą tam, gdzie na razie nie chcą brać dzieci. – Na wariata, wyjeżdżają w nocy i wracają przed północą. Powoli jednak zaczynają myśleć o tym, że w Tatry Wysokie można już zabrać Tosię i Stasia.

– Słyszeliście czasami, że tak się nie powinno robić, że gdzie dziecko w górach, że to niebezpieczne?

– Nie było nigdy tak, żeby ktoś nas wyzywał od wariatów – mówi Wojtek

– Były jakieś oburzone miny, pytania, czy dzieci powinny tak wchodzić same. Jednak częściej słyszymy głosy, że to, co robimy, jest super – dodaje Ania.

– Kilkuletnie dzieci na szlaku powyżej dolin to rzadkość. To budzi ciekawość, uśmiech i ciepłe komentarze. A odpowiadając na twoje pytanie o bezpieczeństwo – jeśli robi się to świadomie, mierzy siły na zamiary, dobrze zaplanuje wycieczkę, zaopatrzy się w odpowiedni sprzęt (zaczynając od wody, jedzenia, termosu z herbatą, przez ciepłe ciuchy, coś od deszczu, a kończąc na czołówce i sprzęcie do asekuracji), to jest to według mnie o wiele bardziej bezpieczne niż przechodzenie przez pasy – podkreśla Wojtek.

Dzieci miłość do gór mają w genach. Byli kiedyś na wakacjach nad morzem – fajnie, bo fale i piasek. Ale fale i piasek cieszyły przez dwa dni, trzeciego poszli do fokarium, a czwartego zrobiło się nudno. Jakoś za płasko, zbyt jednolicie. Dali Bałtykowi szansę, ale to nie dla nich. W tym roku dwa tygodnie podczas wakacji spędzili w Tatrach. W parzyste dni – wycieczka, w nieparzyste odpoczynek, park linowy, gokarty, zakupy, pamiątki. Żeby nie zwariować i się nie zamęczyć. Bo przecież chodzi o to, żeby było przyjemnie.

Te dwa tygodnie były wyjazdem idealnym. Zazwyczaj, przed wycieczką weekendową się nie przygotowują, wyjeżdżają spontanicznie. Już w górach zaczynają od dolin i decydują, czy mają siły na dalszą drogę. – Ostateczna decyzja zapada wieczorem przed wycieczką, a nawet dopiero rano – mówi Wojtek. W te wakacje było inaczej – pierwszy tydzień na rozruszanie się, lżejsze trasy i spacery. Drugi to już ostrzejsze podejścia, wyższe punkty i dłuższe trasy.

– W tym roku byliśmy po raz pierwszy gotowi, żeby wejść wyżej, nie tylko na stosunkowo łagodne szlaki, jak np. Czerwone Wierchy. Ładowaliśmy się na odcinki graniowe. Musieliśmy się oczywiście lepiej przygotować, mieć jakieś elementy asekuracyjne, żeby nie musieć drżeć o dzieci na każdym kroku i trzymać je za ręce – mówi Wojtek. Weszli na Szpiglasowy Wierch, 2172 metrów nad poziomem morza.

Najwyższy punkt, na jaki weszły dzieci, to przełęcz w słowackich Tatrach – Bystra Ławka (2300 m.n.p.m.).

To na razie jedyne góry za granicą, w które pojechała rodzina Poniatowskich. – Alpy, Karpaty ukraińskie albo rumuńskie to na razie nie nasz plan. Wiadomo, gdzieś na liście mamy je zapisane, ale nie na teraz. Mamy wciąż tyle szlaków w Tatrach, tyle gór do wejścia, jest co robić. Plusem jest też to, że mamy blisko – wyjeżdżamy w piątek wieczorem, w sobotę ruszamy w góry, a w niedzielę rano wracamy do Katowic. Jeśli jechalibyśmy gdzieś dalej, trzeba dla jednego szczytu poświęcić cały tydzień. Tego jeszcze nie potrzebujemy – mówi Wojtek.

Nie ma marudzenia

W Katowicach, między wyjazdami, dzieci nie przygotowują się szczególnie do kolejnych wypraw. Ale, oczywiście, nie są typem maluchów, które chcą spędzać cały czas na kanapie. – Są aktywne, jeżdżą na rowerach, hulajnogach, wrotkach. Od marca zaczęliśmy się wspinać, na sztucznej ściance i w skałkach na Jurze – mówią rodzice. Najważniejsze jednak, że są psychicznie gotowi do wypraw. Wiedzą, że wyjście z rodzicami w góry to nie trzy godziny, a trzynaście. Wiedzą, że momentami trzeba się zmęczyć, idąc pod górę.

– Nie marudzą?

– Staramy się nie doprowadzić do tego, żeby marudziły. Zresztą, to pytanie często pada, ludzie mówią nam: chcemy iść pięciokilometrową trasą, a po kilometrze nasze dziecko narzeka, że bolą je nogi. Odpowiedź jest prosta: bo się nudzą. Niezależnie od tego, jaką nam się uda zbudować kondycję, jak świetnie przygotujemy się do drogi, to jeśli się nie odzywamy albo trasa jest nieciekawa – dziecko zacznie marudzić – mówi Wojtek.

– Staś już ma tak wyrobiony mechanizm, że kiedy zaczyna się nudzić, podchodzi do nas i zagaduje: „Tato, porozmawiajmy o czymś”. Wymyślamy dowolny temat i dzięki temu głowa jest zajęta, pracuje, nie myśli o tym, jak daleko już przeszliśmy. Prawdziwy ból nóg pojawia się około dwudziestego kilometra, ale wtedy już jesteśmy w drodze do samochodu, więc nie da się zawrócić – dodaje Ania.

Na to pytanie ożywia się też Tosia, która od początku przysłuchuje się naszej rozmowie.

– Gramy w skojarzenia, zagadki, w wyrazy na ostatnią literę, w zapamiętywanie, co powiedział ktoś przede mną – wymienia.

Nie wszędzie lubią chodzić. Morskie Oko, Giewont, Dolina Kościeliska – tam, gdzie są największe tłumy, nie można spotkać rodziny Poniatowskich. Oni wolą ciszę i spokój, mniej znane i trudniejsze szlaki, na których nie tworzą się korki i na które nie wchodzą turyści w sandałach.

Ulubione miejsca? Poniatowscy wymieniają: Dolina Pięciu Stawów Polskich, Dolina Jaworzynki. Dolina Małej Łąki, Szpiglasowa Przełęcz, Czerwone Wierchy, Kończysty Wierch, Trzydniowiański Wierch i okolice. Uwielbiają całe Tatry Zachodnie, szczególnie jesienią, kiedy przybierają ciepłe barwy, a krajobraz automatycznie się zmienia. Do tych miejsc chcą wracać, nawet jeśli byli już tam kilkukrotnie.

Rodzina na Facebooku

Kilka miesięcy temu Wojtek założył stronę facebookową „Niech to szlak”, na której publikuje zdjęcia i filmy z wypraw. Najbardziej wzruszające dla mnie są te, na których widać przygotowany przed wyprawą sprzęt. Dwa duże plecaki, górskie buty i dwie miniaturki tego zestawu. Na innych: Ania i dzieci stoją tyłem, trzymają się za ręce i patrzą na widok ze skały. Albo takie: Wojtek i Ania wspinają się po skałach w Tatrach Wysokich.

– Założyłem ten fanpage, żeby pogrupować nasze górskie aktywności, mieć to w jednym miejscu. Robimy też filmiki, które wrzucam potem na YouTube. Czasami ludzie piszą do nas z prośbami o rady, kiedy widzą, że chodzimy w góry z dziećmi. Pytają o ich wiek, możliwości, marudzenie – mówi Wojtek.

– Wyobrażacie sobie czasami, że za kilka lat wasze już dorosłe dzieci spakują plecaki i pojadą ze znajomymi w Tatry? – pytam na koniec.

– Często o tym rozmawiamy – mówi Ania. – Zastanawiamy się, czy będą chodzić w góry tylko do osiemnastki, a w swoim dorosłym życiu to porzucą. Trudno ocenić. Najważniejsze, żeby nie przesadzić, nie przedobrzyć i ich nie zrazić.