Zainteresowaliśmy się wspinaczką przez przypadek. Dziś to nasza wspólna pasja

Rozmowa z Dorotą Mysoną-Zając, geodetką wykonującą m.in. mapy ze zdjęć lotniczych, o rodzinnej pasji do aktywności fizycznej.

Od lewej: Robert (14 l.), Dorota (45 l.), Daria (12 l.), Paweł (44 l.) Zającowie.
(fot. Andrzej Banas / boomlab.pl)

Skąd w waszej rodzinie takie zamiłowanie do aktywności fizycznej i sportu? Czy to jakaś rodzinna tradycja?

Moi rodzice, a szczególnie tata, uważali, że dzieciom trzeba znaleźć zajęcie, żeby nie spędzały czasu jedynie na osiedlu i z nudów nie wpadały na głupie pomysły. Tata zawsze był bardzo wysportowany i aktywny – zabierał nas na wycieczki, zwiedzaliśmy okolicę, szliśmy w góry…

Przypuszczam, że na jego postawę miały wpływ czasy, w których dorastał. Urodził się w 1944 r. W tym okresie w wielu domach się nie przelewało. Mówił, że zawsze marzył o aktywnościach, na które nie było go stać. Jednak potrafił je sobie zorganizować: mieszkał przy WKS Wawel, więc przeskakiwał przez mur i grał w piłkę, chodził na gimnastykę i basen. Umiał znaleźć w swoich okolicach tanie czy darmowe zajęcia. Kiedy byłyśmy z siostrą małe, działało dużo SKS-ów i innych programów, a także harcerstwo dotowane z zakładów pracy. Miałyśmy dużo możliwości ruszania się, musiałyśmy tylko chcieć – a aktywność taty dodawała skrzydeł.

Później do tych tradycji sportowych dołączył pani mąż?

Można tak powiedzieć. Mąż pochodzi z zupełnie innego rejonu, w ich okolicy nie było dostępnych zbyt wielu form aktywności. W szkole podstawowej został zauważony przez trenera tenisa stołowego SKS-u i trenował pod jego opieką, jeździł na zawody ligowe, był dosyć zaawansowany i zaangażowany. Innymi sportami zainteresował się dopiero, gdy zaczął studiować w Krakowie. Kiedy się poznaliśmy, zaczęliśmy wspólnie jeździć na nartach i chodzić w góry.

Jak zaczęła się wasza przygoda ze wspinaniem?

To był przypadek. Z mężem wspinaliśmy się hobbystycznie przez chwilę w trakcie studiów, obydwoje skończyliśmy geodezję. Mieliśmy fakultatywne zajęcia: pomiary geodezyjne w warunkach ekstremalnych, prowadzone przez zapalonego wspinacza, z którym chodziliśmy na skałki podkrakowskie i w dolinki. Potem wybraliśmy się z mężem i ze znajomymi z pracy parę razy na ściankę. Mamy przerwę od wspinaczki, ale dzieci uwielbiają aktywnie spędzać czas, a wspinaczka odgrywa ważną rolę w rozwijaniu ich sportowych pasji.

U waszych dzieci to już nie był przypadek, prawda?

Tak. Roberta i Darię zapisałam do klubu biegowego, który miał sekcję wspinaczkową już wtedy, gdy byli mali. Bardzo chcieli wszystkiego spróbować, więc zgłosiłam ich też do niej i od tego się zaczęło. Najpierw kupiliśmy buty i uprząż. Potem stwierdziliśmy, że zmienimy klub na Koronę Kraków. Moje dzieci trenują tam od prawie trzech lat i rozwinęły skrzydła. Daria jeździła na mistrzostwa Polski dzieci młodszych już z wcześniejszym klubem i udawało jej się nawet zajmować miejsca na podium. Teraz syn również się rozwinął, nawiązał dobry kontakt z trenerem na Koronie, który potrafi zaciekawić nastolatków sportem. Jestem bardzo zadowolona z syna, z tego, że wie, czego chce. Dodatkowo ćwiczy jeszcze w domu. A od tego roku dzieci jeżdżą na mistrzostwa Polski, Robert startuje w kategorii juniorów młodszych, zaś Daria w młodziczkach.

Z jakich sukcesów dzieci najbardziej się cieszą?

Staram się podchodzić do tego na luzie, chociaż widzę, że mocno to przeżywają i chcą coś osiągnąć, dlatego jestem z nimi i ich wspieram. Natomiast mają dopiero 12 i 14 lat, a to początek drogi. Prawdziwa rywalizacja zacznie się u syna za jakieś trzy lata, a u córki za pięć, zatem mają jeszcze dużo czasu. Chciałabym, żeby w tym wytrwali, bo dużo dzieci rezygnuje w kluczowym momencie, kiedy dochodzą do seniorskiego okresu – nudzą się albo przegrywają, więc się poddają. Tymczasem każda porażka we wspinaczce uczy pokory. Jeśli moim dzieciom zdarzy się jakiś sukces na mistrzostwach kraju czy w pucharze Polski, to się cieszą, że są np. w pierwszej dziesiątce. To dla nich ważne. Córce udało się zająć trzecie miejsce w pucharze Polski w „czasówkach”. To była wielka radość. Ale cały czas im przypominam, że to jeszcze nie są zawody o najwyższą stawkę. To trening na przyszłość, żeby stres ich nie zjadał, żeby nie czuli, że muszą wygrać…

To także sporo pamiątek.

Odkąd moje dzieci zaczęły aktywnie trenować, nazbierały mnóstwo nagród – cały wielki karnisz u nich w pokoju to miejsce na trofea. Na niektórych biegach czy zawodach każdemu wręczano medal. Teraz dostają je tylko trzy pierwsze osoby, więc te nagrody mają zupełnie inną wartość. Kiedyś u moich dzieci w szkole było spotkanie z Marysią Sajdak, wioślarką z Krakowa, która na igrzyskach w Tokio zdobyła srebro. Opowiadała o tym sporcie i przyniosła ze sobą medal. W szkole jest trenażer do wiosłowania, a kiedy zrobiono testy, okazało się, że Robert – dzięki temu, że trenuje wspinaczkę – wykazał się największą sprawnością. Marysia zaproponowała mu, żeby przyszedł do klubu wioślarskiego na treningi, bo ma duże predyspozycje. Dała mu też do potrzymania medal. Po przyjściu do domu syn powiedział: „Mamo, ta medalistka poprosiła o twój numer telefonu!”, bardzo to przeżywał i nawet przez moment chciał dołączyć do treningów. Medal zrobił na nim duże wrażenie, w końcu już sam fakt pojechania na igrzyska to wyzwanie i świetna promocja. Mój syn mówi, że mógłby jeździć na zawody międzynarodowe, żeby poczuć tę atmosferę, poobserwować zdolnych ludzi, którzy dobrze się wspinają, podpatrzyć coś od nich i im kibicować.

Członkowie rodziny uprawiają różne formy aktywności fizycznej. Na zdjęciu: Robert i Daria
z rodzicami po zakończeniu jednego z Biegów po Horyzont.
Źródło: archiwum prywatne

Sukcesy zawsze cieszą. Nie boicie się jednak o bezpieczeństwo dzieci?

Uważam, że sport wykonywany pod okiem fachowców, w odpowiednich miejscach i z właściwą asekuracją, jest bezpieczny. Dziecko, które lubi trenować, ćwiczy od podstaw i zna zasady, jest szkolone, jak należy się zachować. Bardziej chyba boję się wspinaczki po skałach, ale staram się o tym nie myśleć. Zostawiam to wszystko trenerowi, bo widzę, że dzieci dobrze się bawią. Dla mnie to istotne, że nasze dzieci lubią różne formy aktywności sportowej. Ważne, że wolą sport niż spędzanie całego wolnego czasu przed ekranami komputerów i smartfonów.

Mobilizują również was?

Ja mobilizuję siebie i męża do biegania. To sport, który lubię od lat i który można uprawiać bez ponoszenia większych kosztów. Pracujemy głównie przy komputerach, co jest szkodliwe dla kręgosłupa, musimy więc mieć regularną aktywność fizyczną. Udało mi się zapisać męża na biegi uliczne, gdy dzieci były małe. To były biegi dla dzieci i dla dorosłych, traktowałam je zatem jako atrakcję dla całej rodziny. Z czasem mąż złapał bakcyla, wychodzi dla siebie, aby się przebiec. Od czasu do czasu nadal zapisujemy się na biegi uliczne, po lesie czy po górach.

Bieganie jest obecne także w życiu Darii. Córka intensywnie trenuje od lat. Już od 6. roku życia uczestniczy w zawodach. To drugi sport, z którym wiąże przyszłość. Obecnie Małopolski Związek Lekkiej Atletyki powołał ją do reprezentowania województwa na zawodach ogólnopolskich, a we wrześniu tego roku do rozgrywek europejskich.

Jak znaleźć czas na tyle aktywności fizycznych?

Moim zdaniem wszystko jest kwestią organizacji. W przypadku mniejszych dzieci dużo zależy od rodzica. Słyszałam, że do 10. roku życia to my, rodzice, możemy pokazać dzieciom możliwości, a potem są już na tyle duże, że nas nie słuchają i mają własne zdanie. Jeżeli uda się dużo pokazać, to potem same wybiorą, co dla nich dobre. Zasada w naszym domu jest taka, że najważniejsza jest nauka. Dzieciaki bardzo dobrze się uczą, dla nich dodatkowe zajęcia, takie jak możliwość uprawiania sportu, są nagrodą.

Wydaje mi się też, że duże znaczenie ma zaangażowanie przynajmniej jednego rodzica. Na treningi w mieście dzieci jeżdżą tramwajem, ale już do sąsiedniej Wieliczki muszę córkę zawieźć. Staram się, żeby to nie był zmarnowany czas – zakładam strój sportowy i biegam, kiedy ona trenuje. Potem cieszę się, że zrobiłam coś dobrego. Lubię również wyjeżdżać w weekendy i generalnie spędzać czas z dziećmi. Muszę przyznać, że podczas tych wszystkich aktywności poznałam mnóstwo nowych osób, więc myślę, że w takiej czy innej formie ja i mąż będziemy mieli wiele okazji do aktywności fizycznej w większej grupie.

Podczas jednej ze wspólnych górskich wycieczek.

Czyli sport ułatwia nawiązywanie wartościowych znajomości?

Na spotkaniach związanych z aktywnością sportową, w których uczestniczymy, zawsze panuje świetna atmosfera. Bywa tam też mnóstwo wspaniałych ludzi, często te same osoby albo grupy koleżeńskie. Mam bardzo dużo znajomych, którzy dopiero koło czterdziestki zaczynają biegać w grupach zorganizowanych. Jest ich coraz więcej.

Dla mnie te imprezy to często dzień świetnej zabawy z wielkim uśmiechem. Dodatkiem jest rywalizacja sportowa, bo nigdy nie ścigamy się z mężem na miejsca, zawsze na życiówki. Albo w ogóle się nie ścigamy – zależy nam po prostu, aby być w plenerze i cieszyć się sytuacją.

I zarażać pozytywną energią innych?

Tak! Staram się inspirować ludzi do wyjścia z domu niewielkim kosztem zamiast siedzenia na kanapie. Można iść pobiegać, na rolki czy na hulajnogę, na rower albo w góry. Można pojechać tanio pociągiem np. do Krynicy. Nie jesteśmy bogaci, mieszkamy w bloku i mamy kredyt na 30 lat, ale od zawsze zależało mi, aby dzieci zobaczyły jak najwięcej miejsc i skorzystały z mnóstwa atrakcji, które można realizować nawet niewielkim kosztem. Choćby narty. W młodości zrobiłam kurs instruktorski. Nauczyłam dzieci jazdy na nartach, ale zaczynaliśmy nie od wyjazdu w wysokie góry, tylko od górki pod blokiem, gdzie sama uczyłam się jeździć. Chciałabym, żeby ludzie zauważyli, że można spędzić miło czas w plenerze – i najlepiej, żeby to był aktywny wypoczynek.