Podczas turnieju siatkarskiego buduje się rodzinna więź

Jerzy Kaleta ma duszę społecznika i organizatora, a także charyzmę i energię, których pozazdrościłby mu niejeden młodszy od niego. Nie poddaje się, nie zraża przeciwnościami losu. A tych życie postawiło przed nim co niemiara. Kolejne choroby nowotworowe nie załamały go jednak, przeciwnie – dały napęd do działania. Wrodzony optymizm i wola walki pozwoliły mu wyjść na prostą. To dzięki Jerzemu Kalecie Międzynarodowy Rodzinny Turniej Niepodległości w Piłce Siatkowej i Międzynarodowy Rodzinny Turniej w Tenisie Stołowym na stałe wpisały się do kalendarza najbardziej wyczekiwanych imprez sportowych na terenie południowej Polski.

Urokliwa Wojaszówka na Podkarpaciu przyciąga pięknem krajobrazu, dziewiczą przyrodą oraz położeniem. Gmina usytuowana jest na terenie Dołów Jasielsko-Sanockich, Pogórza Dynowskiego i Pogórza Strzyżowskiego, a większość jej obszaru stanowią grunty rolne i lasy. To właśnie tutaj ponad 20 lat temu wszystko się zaczęło, tu stopniowo nabierało rozmachu i rozpędu. Tutaj też mieszka Jerzy Kaleta, który jak już się za coś weźmie, to nie odpuszcza, dopóki nie dopnie celu. Ma 66 lat, ale nie wygląda na swój wiek. To przez młodzieńczą posturę: jest niezbyt wysoki, ma 170 centymetrów wzrostu, i szczupły – waży zaledwie 68 kilogramów.

– Trzymam się dość dobrze – przyznaje. – Znajomi z dawnych lat mówią: Jurek, tyle chorób przeszedłeś, a wyglądasz świetnie. Jak to możliwe?

Choroba? Trzeba z nią walczyć!

Sekret tkwi zapewne w pogodzie ducha i podejściu do życia. Pan Jerzy zawsze był towarzyski, wesoły, ciekawy świata. Otaczał się mnóstwem znajomych i nie bał się wyzwań. Gdy tylko skończył technikum mechaniczne (kierunek: obróbka ze skrawaniem), wyjechał na kilkuletni kontrakt do Niemiec, gdzie był operatorem obrabiarek i maszyn numerycznych. Po powrocie do kraju w latach 80. zatrudnił się w Przedsiębiorstwie Poszukiwania Nafty i Gazu jako ślusarz frezer. Przez dziewięć lat pracował przy regeneracji pomp wirowych. Potem znowu ruszył na dwuletni kontrakt do Niemiec. Gdy wrócił, rozpoczął pracę w ocynkowni w częstochowskiej Hucie im. Bieruta.

Najpewniej wdychanie szkodliwych oparów wywołało poważne problemy zdrowotne. Nowotwór zaatakował najpierw jelito grube. Pierwszą operację pan Jerzy przeszedł w 1992 r. w Krakowie. Później były chemioterapia i radioterapia. Na trzeciej sesji został poparzony tak dotkliwie, że trzeba było przerwać naświetlanie. W tym samym roku zaczęły się przerzuty: rak pojawił się znów na jelicie grubym, potem na powłokach brzusznych i jelicie cienkim. W sumie pan Jerzy przeszedł sześć operacji nowotworowych. Po tylu ingerencjach chirurgicznych w jamie brzusznej zrobiły się zrosty, potrzebna była zatem kolejna operacja. Następnie przyszła zakrzepica pod kolanami – i konieczność udrożnienia tętnic. Mężczyzna jeszcze nie zaczął dobrze chodzić, nie wyszedł ze szpitala, a tu kolejna operacja i pół roku rehabilitacji. Wydawać by się mogło, że to się nigdy nie skończy.

– Jeszcze w klinice w Krakowie to ja wszystkich pocieszałem, opowiadałem kawały – wspomina ten trudny okres Jerzy Kaleta. – Nie potrzebowałem, żeby przychodził do mnie psycholog. Lekarze mówili: my dajemy od siebie 40% szans na zdrowie, reszta zależy od pacjenta. 60% to wiara w życie. Jak człowiek się załamuje, szanse spadają. Musi mieć w sobie optymizm, pogodę ducha, wolę walki. Przyszła choroba, co zrobić? Trzeba z nią walczyć. Los mnie bardzo doświadczył. Tyle chorób człowiek przeszedł, z każdej wychodzi. Nie wiem, czy to tak już przypisane mojemu organizmowi. Nie narzekam jednak, bo narzekanie nic nie da, w niczym mi nie pomoże.

Sala gimnastyczna będzie!

W młodości pan Jerzy był czynnym sportowcem w Krośnie. Trenował lekkoatletykę. Grał w piłkę nożną, piłkę siatkową i tenisa stołowego. Jakoś nie potrafił się określić, zdecydować. Nie został ani siatkarzem, ani tenisistą, ale miłość do tych sportów została. Nie mógł ich już czynnie uprawiać, był za to prezesem klubu sportowego w Wojaszówce i trenerem, prowadził dwa zespoły, jeździł z podopiecznymi na mecze, zawody, rozgrywki ligowe. Niemniej pragnął czegoś więcej. Gdy w końcu po raz kolejny wyszedł ze szpitala, postanowił włączyć się aktywnie w działalność prospołeczną. Nie chciał dłużej żyć jedynie chorobami, myśleć o nich. Musiał znaleźć zajęcie, odskocznię. To wszystko, co przeszedł, dało mu napęd do działania.

Najpierw była sala gimnastyczna. Nie jakaś tam mała klitka, lecz duży, piękny obiekt z prawdziwego zdarzenia. Pan Jerzy powołał do życia Komitet Budowy Sali Gimnastycznej w Wojaszówce. Już wcześniej organizował różne imprezy sportowe, na które przychodziło dużo ludzi. Do swojego pomysłu przekonał znajomych, sąsiadów, dyrektorkę szkoły. Wszyscy włączyli się w jego inicjatywę. Urządzano festyny, uświetniane przez największe gwiazdy polskiej estrady: Halinę Frąckowiak, Alicję Majewską, Zbigniewa Zamachowskiego. Dzięki zbiórkom i loteriom fantowym udało się w sumie zebrać 70 tysięcy złotych – duża kwota jak na tamte czasy. Za te pieniądze komitet przygotował niezbędną dokumentację.

– Wójt naszej gminy był zaskoczony, raczej nam nie kibicował – wspomina pan Jerzy. – Nie widział potrzeby, aby sala powstała w naszej miejscowości. Interesował się tylko swoim terenem. A ja mieszkam tak, że po drugiej stronie ulicy mam szkołę. I jak na nią patrzyłem, to wydawała mi się pusta, czegoś jej brakowało. To bardzo ładny obiekt, odremontowany, a nie było sali gimnastycznej. Uważałem, że przyda się mieszkańcom, więc się za to zabrałem. Sala do dziś żyje, funkcjonuje. W czasie lekcji korzystają z niej uczniowie, po południu dzieci przychodzą na różne zajęcia.

TS Pro-Familia

Pan Jerzy, wówczas radny powiatowy, nie zakończył swojej działalności społecznikowskiej na budowie sali. Zgadał się z drugim radnym i postanowili założyć stowarzyszenie organizujące imprezy prorodzinne. I tak w 1998 r. powstało Towarzystwo Sportowe Pro-Familia. Na początku miało dziesięciu członków, siedmioosobowy zarząd i komisję rewizyjną, a także kilku sympatyków. Z biegiem czasu ludzi przybywało, zapisywali się do niego rodzice dzieci trenujących w klubie, sąsiedzi, znajomi.

– Pierwszą imprezą, jaką zorganizowaliśmy, był rodzinny turniej w piłce siatkowej w 1999 r. – opowiada pan Jerzy. – Bardzo ładnie nam ta impreza wyszła. Przyjechało 16 międzyregionalnych zespołów. Były dwie kategorie: dla drużyn złożonych z zawodników grających w ligach i typowo amatorska, dla zespołów z podwórka, rodzinnych, szkolnych.

Zachęcony sukcesami mężczyzna wpadł na pomysł kolejnych imprez. Wybrał trzy konkurencje, w których widział potencjał dla rodzin; takie, które mogą uprawiać wspólnie mama, tata z dzieckiem, dziadek. I takie, które on sam kiedyś czynnie uprawiał. Do siatkówki dołączyły zatem tenis stołowy i wyścig w kolarstwie górskim. Mniej więcej w tym samym czasie pan Jerzy założył sekcję tenisa stołowego dla dzieci. Organizował turniej młodych talentów dla maluchów z przedszkoli. Chciał je przekonać do uprawiania sportu, bo czym skorupka za młodu… wiadomo. Były nagrody, dyplomy, splendor i wyśmienita zabawa! Zachęcone dzieci zapisywały się do klubu. Tak pozyskiwał zawodników.

– Miałem dobrego trenera z górnej półki – mówi pan Jerzy. – Wyszkolił mi zawodników, którzy w skrzatach i w żakach, czyli najmłodszej kategorii wiekowej, zdobywali tytuł mistrza Polski. Jesteśmy z małej miejscowości, a mieliśmy duże sukcesy. Wielokrotnie wywalczyliśmy miejsca na podium.

Dziś w klubie trenuje 30 zawodników, młodszych i starszych. Wszyscy to wychowankowie Jerzego Kalety. Niestety z roku na rok młodzieży jest coraz mniej. Co prawda dzieci zachęcone konkursem młodych talentów zapisują się i przychodzą na kilka treningów, lecz na tym najczęściej się kończy. Pan Jerzy dzwoni i pyta: czemu Mareczek się nie pojawia?

– A to chodzi o to, że rodzice nie mają czasu – wyjaśnia. – Bo dziecko trzeba przywieźć, odebrać. Droga jest ruchliwa, auta pędzą jedno za drugim, nie można malucha puścić samego. Nastolatek przyjedzie na rowerze. Ale w zimie też trzeba go przywieźć. Trochę wyrzeczeń to kosztuje, więc rodzice wolą kupić komputer i mieć problem z głowy. A dzieci zamiast mieć dwie, trzy godziny ruchu, siedzą w internecie – ubolewa. – Trochę dzieci przychodzi do klubu, ale to już nie to, co dawniej. Dziecko jest zależne od rodzica i jak on go nie motywuje, to samo nie złapie smykałki do sportu.

Lider potrzebny od zaraz

Zazwyczaj jak jest zbyt pięknie, to coś się musi popsuć. Ot, samo życie. Przez cztery lata po ostatniej operacji nowotworowej był spokój, jednak wkrótce pojawiły się negatywne skutki radioterapii: choroba popromienna. Pan Jerzy zaczął mieć problemy z nerkami, pęcherzem i moczowodem. Po tym, jak przeszedł zabiegi nefrostomii i urostomii, imprezy sportowe zeszły na dalszy plan.

Wyścig w kolarstwie górskim odbywał się na przepięknym terenie Rzepnika i Pietruszej Woli, wśród bajecznych krajobrazów, w otoczeniu przyrody Czarnorzecko-Strzyżowskiego Parku Krajobrazowego. Niestety udało się zorganizować jedynie trzy edycje. Główny sponsor się wycofał i nie było pieniędzy, żeby imprezę kontynuować. Takie inicjatywy wymagają lidera, kogoś, kto to wszystko poprowadzi, pociągnie całość. Jakoś nikt nie chciał się tego podjąć.

– Są w towarzystwie osoby, które figurują tylko na papierze – zauważa pan Jerzy. – Przyjadą, pokażą się, pomogą na imprezie porozwieszać banery, zajmą się zawodnikami. Są aktywni przez dwa–trzy dni. Ale to ja jeździłem po sponsorach, wszystko załatwiałem, starałem się o pieniądze. Ludzie nie chcą tego robić. Nie wiem, wstydzą się czy co? Bo to takie trochę żebranie…

Nie każdy ma odwagę się pokazać. Pan Jerzy się nie wstydzi. Przeciwnie. Okoliczni sponsorzy dobrze go już znają. Czasem musi zaczynać od zera, bo zajeżdża do firmy jak co roku, a tu nowy prezes. I trzeba przekonywać, zachęcać, apelować. Lecz jeśli taki prezes wie, że firma od lat sponsoruje imprezę, to jest łatwiej, wchodzi w to.

– Jak idę do jakiegoś prezesa czy dyrektora zakładu, to nie ustąpię, dopóki czegoś nie załatwię – deklaruje Jerzy Kaleta. – Nie uda się za pierwszym razem, to przychodzę drugi, trzeci. A po wszystkim potrafię też podziękować, pokazać, na co poszły pieniądze.

Turniej przede wszystkim rodzinny

Turnieje w tenisie stołowym (na przełomie maja i czerwca) i piłce siatkowej (w listopadzie) są organizowane rokrocznie i pięknie się rozwijają. Przyjeżdżają na nie zawodnicy z całej Polski – z Mazowsza, Poznania. Każda impreza to do 200 uczestników plus osoby towarzyszące, kibice. Czyli spore przedsięwzięcie.

– Miałem tę przyjemność, że w moim turnieju grało kilku reprezentantów Polski – chwali się pan Jerzy.

Zgodnie z zasadami obu turniejów w każdym składzie muszą znaleźć się członkowie rodziny: ojciec, matka, syn, córka, brat, siostra, wujek. To kluczowe. W tenisie grają przeważnie matka z synem albo ojciec z córką, zawsze rodzic i dziecko. W piłce siatkowej całe drużyny to zespoły rodzinne: w jednym grają ojciec, dziadek, trzej synowie i córka, w innym czterech braci i ojciec. Zawodnicy zwykle grają na co dzień w zespołach trzecio-, czwartoligowych, czynnie uprawiają piłkę siatkową. W tenisie też większość zawodników gra w klubach. Aby więc szanse były wyrównane, pan Jerzy przewidział osobne konkurencje dla graczy zawodowych i dla amatorów, czyli tych, którzy chcą przyjechać i się pobawić, a z zawodowcami nie mieliby szans.

Jest też kilka kategorii wiekowych: rodzic i dziecko do 13. roku życia, dzieci w wieku od 13 do 16 lat, od 16 do 18 lat i kategoria open. Kiedyś kategorii było więcej, lecz ostatecznie nasz bohater doszedł do wniosku, że nie ma się co rozmieniać na drobne.

– Turniej w tenisie stołowym to pół biedy, bo odbywa się w lecie, dzień jest jeszcze długi. Ale w piłce siatkowej jak się czasem zawody przeciągnęły, to zawodnicy wracali do domów po ciemku. Nie mogę przesadzać, bo turniej musi się zamknąć w ciągu jednego dnia – wyjaśnia pan Jerzy. – Na większą skalę nie mógłbym tego przeprowadzić, bo obiekt nie pomieściłby tylu gości.

Impreza zrobiła się bardzo znana, to jedno z najważniejszych wydarzeń sportowych na terenie południowej Polski. Zaczęła się w Wojaszówce, teraz jednak przeniosła się na większą salę, do Ustrobnej. Każdego roku przybywa uczestników. Nic dziwnego. Zwycięzcy otrzymują przepiękne puchary z krośnieńskich hut szkła, grawerowane, z nazwą imprezy. Drugich takich nie ma nigdzie indziej! Są również nagrody rzeczowe: piłki, okładziny i deski tenisowe, szklane wyroby, jest całodzienne wyżywienie: stół szwedzki, ciepły obiad. A przede wszystkim niepowtarzalna atmosfera, rywalizacja i rodzinny klimat. Na co dzień rodzice są zapracowani, mama i tata jadą rano do pracy i wracają wieczorem, dziecko idzie do szkoły albo zostaje z dziadkami. Na turnieju rodziny cały dzień przebywają razem, przez 10 godzin na sali gimnastycznej aktywnie współpracują. Między ich członkami buduje się więź, wspólna pasja. I to jest coś pięknego, nie do przecenienia. Dlatego pan Jerzy, mimo tylu problemów zdrowotnych, nadal aktywnie te imprezy organizuje: zabiega o fundusze, wszystkiego dogląda, dba o promocję.

– Może społecznie udzielam się trochę mniej, zszedłem z planszy, nie startuję w wyborach, nie wdaję się w polityczne sprawy – zaznacza. – Z tym skończyłem, daję szansę młodszym, niech się wykażą. Mam za sobą tyle chorób, operacji, że taka osoba na stanowisku nie jest mile widziana. W każdej chwili mogę zachorować. Nie wiem, czy zdobyłbym jeszcze wystarczające poparcie. Ale sport będę promował zawsze.