Medale nie są najważniejsze
Paweł Janusz – wielokrotny mistrz świata i Europy w karate tradycyjnym, swoją pasję zaszczepił również dzieciom. Cała trójka trenuje, choć nie mają parcia na bicie rekordów ojca. On sam wie najlepiej, że do pasji nie można nikogo zmusić.
Sportowiec jest tuż po treningu z dzieciakami z Akademii Karate Tradycyjnego, jeszcze w kimonie. W jego biurze leży kalendarz: na zdjęciach widać zawodników w kimonach, od kilkulatków po dorosłych. Jak tłumaczy Paweł Janusz, do kalendarza trafili ci z Akademii, którzy zdobyli co najmniej medal mistrzostw Polski.
Te maluszki zdobywały medale?
Tak! Cztero-, pięciolatki stały na podium na mistrzostwach Polski dzieci, w różnych kategoriach i stopniach zaawansowania. U nas dzieciaki zaczynają ćwiczyć już w przedszkolu, jako dwuipółlatki.
Czterolatek rozumie, co to znaczy być mistrzem kraju?
Jasne. Musimy nawet trochę sprowadzać je na ziemię – uczyć, żeby nie fascynowały się medalami. Nie wychowujemy gwiazd, o nie! Medal ma być tylko mobilizacją do pracy. Nie głaszczemy dzieci po głowie. Jednego dnia zdobywasz medal, ale następnego jest już ciężki trening. Bez miękkiej gry.
Strasznie pan na nie krzyczy na treningach…
O tak! (śmiech) Nazywam to szorstką miłością. Muszą być pilni, skoncentrowani. Ale jak widać, zaraz rozładowuję to żartem. To nie jest krzyk, który ich stresuje.
Łatwo zmobilizować takie maluchy?
Ja z tym nie mam problemu. Kiedy organizujemy obóz karate w Niepołomicach, jest 250 dzieci – śpimy w szkole, ćwiczymy. Są tak zdyscyplinowane, że aż miło. Więc chyba potrafimy ich zmotywować. Choć czasem myślę, że na takie obozy trzeba przygotowywać głównie rodziców, nie dzieci.
Dlaczego?
Bo mamy żelazne zasady. Dziecko nie ma ze sobą chociażby telefonu komórkowego.
O matko!
No właśnie! Kontakt z instruktorami jest natomiast przez 24 godziny na dobę. Kiedy widzimy, że dziecko ma dużą potrzebę porozmawiać z rodzicami, nie ma problemu. Ale swoich telefonów nie biorą. Dla rodziców nie jest to łatwe, szczególnie mamom przychodzi z trudem rozstanie z dzieckiem na tydzień.
Są łzy i milion telefonów?
Tak. Ale dzieciaki bawią się świetnie. Mają wypełniony czas, fajnie go spędzają. Nie katujemy ich, ale chcemy trochę zmęczyć. Niezmęczone rozniosłyby wszystko (śmiech). Wieczorem niektóre mają swoje kryzysy. Sam to znam, bo jestem ojcem. Dziecko zmęczone, kapryśne, wieczorem dzwoni do rodziców i żali się: „Tato, mamo, tu jest beznadziejnie”. Rodzice wsiadają w auto i następnego dnia przyjeżdżają, a tu się okazuje, że dziecko zadowolone, wyspane, chce się bawić i ani myśli wyjeżdżać. Taki kryzys trzeba przeczekać. Rodzice muszą nam trochę zaufać.
Co dzieci interesuje w karate? Te japońskie komendy?
Można mówić mądre rzeczy, które trafiają jak groch o ścianę. A ja z doświadczenia wiem, że czasem tę ścianę trzeba przebić wiertarką udarową! Zainteresować dzieci nie jest tak trudno. Trzeba znaleźć odpowiedni język – tak jak inny jest język dla dorosłych, głuchoniemych czy niewidzących. Prowadziłem zresztą takie treningi. Miałem niewidomego ucznia, który dał pokaz na zamku w Niepołomicach. Ludzie płakali z emocji, bo chłopak bronił się przed atakami, których się nie spodziewał. Z początku nie potrafił się skoncentrować, miał w sobie mnóstwo emocji. To była obrona w warunkach zbliżonych do naturalnych, z zaskoczenia.
A pana jako dziecko ciężko było zmobilizować do sportu? Podobno był z pana leń i zawadiaka.
Leniwy do nauki – na pewno. Robiłem wszystko, żeby się nie uczyć. Teraz mój syn ma ciężko – ja znam te wszystkie chwyty i ściemy. Natomiast sport nieco mnie wyprostował. Kiedy wracałem z treningu, nogi tak się pode mną uginały, że już nie w głowie mi były zaczepki, łobuzowanie. Chuliganem nigdy nie byłem, ale łobuzem na pewno. Skakaliśmy po drzewach i walczyliśmy, jak to chłopaki. A tata był dyrektorem szkoły.
Szewc bez butów chodzi?
Na to wygląda! Było nas czterech braci i siostra. Dwaj pierwsi bracia wspaniale się uczyli, a ja byłem ten niegrzeczny. Więc tata wziął się za mnie i zaprowadził na trening. Miałem 12 lat. Trenowałem boks w Krakowie przez cztery lata, aż sekcja na Wiśle przestała istnieć. Wtedy też trafiłem na karate tradycyjne. Dobrze wspominam boks, ale dopiero zetknięcie się z karate to było to. Twarde zasady, dyscyplina…
Moje pierwsze wspomnienie: sala na Solvayu, wiadro, szmata i mycie podłogi. Każdy na czworakach musiał myć parkiet. Szacunek do trenera, zero przekleństw. I charakterność – te ćwiczenia wymagały ode mnie właśnie zadziorności. Cały czas walka z samym sobą, ze zmęczeniem. Dojeżdżałem na trening 1,5 godziny, 25 kilometrów: tramwajem, pociągiem. Wracałem późno, a rano do szkoły. Był taki czas, że wstawałem o 3.30, bo jeszcze pracowałem. A że byłem nieco leniwy do nauki, poszedłem do zawodówki – obróbka skrawaniem, specjalność: frezer. To właśnie karate mnie zmobilizowało, żeby uczyć się dalej – nie można było mieć czarnego pasa bez wyższego wykształcenia. Dlatego poszedłem do technikum, potem skończyłem studia na krakowskiej AGH. Karate nauczyło mnie wyznaczać sobie cele, ambitne cele. A nie typu: mieć dużo kasy, fajną dziewczynę.
A co w tym złego?
To nie jest cel sam w sobie. Gdy ma się dobry cel, fajne dziewczyny przychodzą same (śmiech), bo lubią chłopaków z zasadami. W szkole nie paliłem, bo tak sobie postanowiłem, i to im imponowało. Nie trzeba udawać, że jest się twardym, tylko się takim jest. Tak jak np. mój tata.
Sportowiec?
Kiedyś tak. Jest twardym, ostrym gościem, historykiem i góralem spod Nowego Sącza. Trenował boks, skoki narciarskie i od dziecka był aktywny. Kiedy jeździliśmy do dziadków, w góry, ruszaliśmy w Beskidy. Były też inne atrakcje. Chodziłem z dziadkiem pod las paść krowy, a on opowiadał. Mogłem słuchać jego historii cały dzień. Jeden z dziadków był partyzantem, drugi – kawalerzystą. Walczyli podczas drugiej wojny światowej, więc mieli o czym opowiadać. Słuchałem ich z wypiekami na twarzy.
Tata zabierał was w góry?
Też. Potrafił nas zawstydzić – przypinał biegówki i biegał, a my za nim, z językami po pas, spoceni… Chował nas twardą ręką. Przekazał nam wartości i popchnął do sportu. Do dziś ja i mój brat Michał trenujemy karate. Natomiast mama bardzo przeżywała nasze zawody, kanapeczki szykowała. Raz nawet była na zawodach w 1996 r., walczyliśmy tam ze starszymi chłopakami. Było ostro, nos miałem delikatnie przyłamany. Strasznie to przeżyła, potem już nie jeździła. A jej namowy, żebym może nie jechał na trening, bo już ciemno, zimno, późno, jeszcze bardziej mnie nakręcały. Jak widać, każdy z rodziców mobilizował mnie na swój sposób.
A jak pan dopinguje swoje dzieci?
Kiedy ktoś mnie nazwał „synkiem dyrektora”, strasznie mnie to wkurzało, chciałem pokazać, że taki nie jestem. No, bitnik był ze mnie. Wiem, że moje dzieci, mając za ojca senseia (mistrza, instruktora – przyp. red.), lekko nie mają. Staram się, żeby trenował je kto inny. Kiedy przygotowują się do mistrzostw Polski, zajmuje się tym mój brat.
Ale nie zmuszał pan dzieci do sportu?
Naturalnie to wyszło. Kiedy wybierałem się na trening, obóz, wtedy jechały ze mną. Tyranem nie byłem, ale też bez przesady: nie będę pytać trzylatka, czy chce jechać, czy nie. Rodzice robią ten błąd, że zbytnio rozpieszczają dzieci i potem ciężko im jest je ogarnąć. I mówią: „Niechże sensei coś zrobi…”. To mam być tym złym policjantem?
A jest pan?
Jestem konsekwentny. Trenujemy dzieci od przedszkola i współpracujemy z rodzicami. Moja córka Natalia, dziś 17-letnia, dla zabawy chodziła w kimonie już jako roczne dziecko. Zaczęła trenować, gdy miała trzy latka. Ale kiedy zachciało jej się ćwiczyć taniec współczesny, to nie broniłem. Chciała potem wrócić do karate, to wróciła. Teraz jest aktualną wicemistrzynią Polski juniorów, ale nie chciała jechać na zgrupowanie kadry. Trzeba było zdać na czarny pas, a ona nie chciała zbyt szybko. Jest strasznym uparciuchem, ciężko ją do czegokolwiek zmusić. Ale to mi się podoba, bo ja też taki byłem. W końcu dopięła swego i w lipcu zdała egzamin na czarny pas. Nigdy nie naciskałem jej w kwestiach sportowych, tym bardziej na zdobywanie medali. Zresztą ja w jej wieku żadnych medali nie miałem, pierwszy zdobyłem w wieku 19 lat. To nie jest najważniejsze.
Nie?
Pamiętam bardzo dobrych zawodników: od dziecka byli w kadrze, zostali medalistami, a potem nagle rezygnowali. Wypalali się. Zbyt duża presja na medal ze strony trenera, rodziców i balon pękał. A dziecko ma się sportem bawić. I trzeba pamiętać, że u dzieci, młodzieży, są różne tendencje – zdarza się, że mamy megatalent, który po dwóch latach jakby się zatrzymuje. To jest normalne i wcale nie znaczy, że zawodnik źle czy za mało trenuje. Po prostu tak się czasem dzieje. Dlatego wywieranie presji jest bez sensu. Nie podoba mi się model sportowca wyczynowego, odwróconej piramidy – jest sportowiec, a wokół niego coraz większy sztab ludzi, który na nim zarabia. W karate jest odwrotnie. Nie medale są sensem tego sportu.
A co jest?
Tworzymy klimat, żeby młodzi byli ze sobą, wspierali się. Żeby wtedy, gdy będą dojrzewać, cieszyli się akceptacją – bo za akceptację w grupie młody człowiek jest w stanie poświęcić wszystko. Jeśli zyskają ją wcześniej, będą mogli przetrwać w bezpiecznym kręgu ten cielęcy wiek.
Pańscy synowie też będą mogli spać spokojnie. W końcu trenują.
I to nie tylko karate. Wiktor ma 12 lat i jest strasznie zacięty. Uwielbia grać w piłkę nożną i idzie mu bardzo dobrze. Wszyscy go chcą do drużyny, bo biega jak szalony, zabiera innym piłkę, strzela bramki. Petarda! Podobnie na macie – rzadko się spotyka, żeby dzieci miały takie zacięcie. Dosłownie aż kipi energią. Natomiast mój Jasiek, dziesięciolatek, to totalny luzak. Jeśli gra w piłkę, to stoi na bramce, bo biegać mu się nie chce. Na treningach na karate trochę ściemnia, udaje, że ćwiczy. Ale za to interesuje go co innego, właśnie go zapisujemy na zajęcia z parkouru i akrobatyki. Potrafi po szkole przyjść na salę, rozkładać materace i ćwiczyć godzinami. Jest niesamowity. Umie zrobić dwa salta w tył naraz, na trampolinie. Przy tym to bardzo wrażliwy dzieciak. Kiedyś stanął w obronie koleżanki, którą zaatakował starszy chłopak.
Czy pasji do sportu można nauczyć?
Oczywiście, pasji do aktywności w ogóle. Przecież nie każdy musi być wyczynowcem, można to robić dla przyjemności. Moje dzieci przesiąknęły sportem, no bo jak inaczej? Żona się śmieje, że kolejne wakacje spędzamy na treningach. Ona daje mi duże wsparcie – takie, jakie jest mi najbardziej potrzebne. Ma wiele talentów, jeździ z nami na obozy, dzieci ją uwielbiają, ale do sportu się nie garnie. No trudno, nie można mieć wszystkiego (śmiech).
Zdjęcia: Jacek Taran
Paweł Janusz
Wielokrotny mistrz świata i Europy w karate tradycyjnym (ostatnio drużynowo i indywidualnie – MŚ Kraków 2016, drużynowo – ME Lublin 2017). Główny trener i założyciel Akademii Karate Tradycyjnego w Niepołomicach pod Krakowem. Jego wychowankowie zdobyli ponad 300 medali na zawodach wyższej rangi (mistrzostwa Polski, Europy i świata, różne kategorie wiekowe). Jest też egzaminatorem i sędzią karate tradycyjnego. Zaczął trenować w 1989 r.