W lesie znikają wszystkie troski i zmartwienia
Chłodny, rześki poranek. Mgła osiada powoli na trawie. Ciszę przerywa jedynie śpiew ptaków. Radosny trel niesie się po okolicy. Pachnie wilgotnym mchem i sosnowymi igłami. Suche gałązki pękają pod ciężarem buta. Jesteśmy oczywiście w lesie, na grzybobraniu! Właśnie zaczyna się sezon tego narodowego sportu Polaków.
W grzybobraniu jest coś niezwykłego. Trudnego do uchwycenia dla patrzącego z boku laika. Bo niby po co – zapyta tenże – wałęsać się po lesie bladym świtem? Człowiek się nachodzi, niczego nie znajdzie. Albo znajdzie, a wtedy musi się naszarpać z ciężkim koszem, później narobić z grzybami. Zrozumie ten, kto raz spróbował. Każdy grzybiarz powie, że chodzenie po lesie i poszukiwanie grzybów uwalnia głowę od trosk i problemów. Kontakt z naturą relaksuje, koi nerwy, uspokaja. Ale nie tylko. Tu chodzi również o osobistą satysfakcję. Ten moment triumfu, gdy w koszyku ląduje wspaniały okaz borowika czy kozaka – to po prostu nie do przecenienia!
Bum! Dziesięć prawdziwków rośnie pod drzewem
Pan Tomasz ma na swoim koncie dwa borowiki sosnowe. Bardzo rzadkie okazy, prawdziwy rarytas. W zeszłym roku był na grzybobraniu 40 razy. Jeździ regularnie, w każdy weekend. Nawet wtedy, gdy sobotę ma pracującą. Grzyby to świętość, nie ma odstępstw od reguły. Jedzie i koniec, choćby się waliło i paliło. A wszystko zaczęło się przypadkiem, cztery lata temu. Kolega go namówił, żeby wybrali się do lasu. Pojawił się jeden mały problem: żaden z nich nie znał się na grzybach. A jak się jedzie pierwszy raz, to dobrze mieć kogoś, kto powie, co zbierać, a czego absolutnie nie. Co prawda borowik szatan rzadko występuje w Polsce, to praktycznie unikat i trudno go znaleźć, jednak już na borowika żółtoporego znacznie łatwiej trafić. Jeśli ktoś się nie zna, może się pomylić. Otruć się człowiek nie otruje, ale komplikacje żołądkowe murowane. Żeby uniknąć takich niespodzianek, pan Tomasz i jego znajomy wzięli ze sobą trzeciego kolegę, zapalonego grzybiarza. I pojechali w świętokrzyskie lasy.
– Grill, którego zaplanowaliśmy, kompletnie się nie udał, bo padało – wspomina pan Tomasz. – Ale grzybobranie było rewelacyjne! Takiego wysypu grzybów nie widziałem, jak żyję. Aż nam zabrakło koszyków i musieliśmy zbierać do siatek i plecaków. Udało mi się znaleźć mnóstwo podgrzybków brunatnych, jedne z najlepszych grzybów. To był impuls. Zaczęło mi się podobać.
Na początku to była rywalizacja z samym sobą i z kolegami: zebrać jak najwięcej grzybów. Później pan Tomasz zauważył, że grzybobranie ma też inne walory. W lesie człowiek odpoczywa, odstresowuje się. Zapomina o pracy, o problemach. Złe rzeczy odchodzą na bok. Szczególnie jak ma się wolny dzień, czas nie goni, człowiek nigdzie nie musi się spieszyć, można chodzić tyle, ile się chce. W tygodniu, po pracy, nie ma to już takiego uroku.
– Bywa tak, że wchodzę się do lasu i jest grzyb na grzybie – opowiada nasz rozmówca. – Innym razem szukam godzinę, półtorej – i kurczę, nic nie ma. Już mi się wydaje, że wrócę do domu z pustymi rękami, a tu nagle bum! Dziesięć prawdziwków rośnie pod drzewem obok siebie. I człowiek szczęśliwy! Warto się nie zniechęcać i szukać do skutku.
Dobrze mieć swoje sprawdzone miejsca, lecz przede wszystkim trzeba wiedzieć, kiedy jest wysyp grzybów. Można w tym celu śledzić profile w mediach społecznościowych czy różne fora dla grzybiarzy. Zawodowcy zbierają grzyby przez cały rok. Ale taki prawdziwy sezon dopiero się zaczyna.
– To już ten czas, kiedy pojawiają się grzyby bardzo smaczne do marynaty – wyjaśnia pan Tomasz. – Startujemy z opóźnieniem, bo zima była długa, brakowało słońca. Bywały lata, że w o tej porze mieliśmy za sobą już kilka wypraw do lasu.
W Małopolsce rejon do zbierania grzybów to okolice Dobczyc, gmina Czchów, powiat wielicki. Jednak lasy są tam specyficzne, górskie, nierówne. Dobra kondycja jest niezbędna. W świętokrzyskim, w okolicy Kielc, lasy są zupełnie inne, płaskie. Nie ma chodzenia góra–dół, to mniej wymagające fizycznie, o wiele przyjemniejsze dla osób starszych. To aktywny, lecz niemęczący spacer po lesie.
– Ja jestem jeszcze w stanie te małopolskie lasy schodzić – mówi pan Tomasz. – Choć nawet dla mnie takie pięć godzin to trochę jak wyprawa w góry. Męczące. Ale to przyjemne zmęczenie. Człowiek o niczym nie myśli, tylko cieszy się, że przebywa na łonie natury i zbiera grzyby. W lesie spotykam wiele rodzin. Dziadkowie chodzą z wnukami. Z kolegami można pojechać. Mamy czyste powietrze, świetnie się oddycha, dotlenia organizm. Fajna forma wypoczynku.
Jajecznica na pieprzniku ząbkowanym
Do grzybobrania musimy się odpowiednio przygotować. Przyda się przeciwdeszczowa peleryna, bo nigdy nie wiadomo, kiedy zacznie padać. Ostry nożyk. Górskie buty, a jeżeli idziemy w podmokły teren – gumiaki. Do tego koszyk, plecak, w plecaku woda, papier toaletowy – bo o tak prozaicznych rzeczach też trzeba myśleć. No i suchy prowiant: kanapki albo coś na grilla, bo w lasach są miejsca, gdzie można go rozpalić, i herbata w termosie. Choć w grzybobraniu ważny jest kontakt z naturą, wyciszenie, dobrze także mieć ze sobą naładowany telefon.
– Na początku nieraz się zgubiłem w lesie – przyznaje pan Tomasz. – To nie takie trudne, jak człowiek idzie, tu znajdzie prawdziwka, tam maślaka, i nagle nie wie, gdzie jest. Angażuje się w szukanie, skupia na tym, żeby niczego nie przeoczyć, i za chwilę nie pamięta drogi. Raz zdarzyło się nam z kolegami zgubić tak porządnie, że dwie godziny wracaliśmy do auta. Na szczęście żyjemy w dobie internetu, są różnego rodzaju aplikacje, Mapy Google i warto z nich korzystać.
Pan Tomasz jeździ na grzyby zawsze w towarzystwie. W lesie przeważnie się rozdzielają, każdy zbiera na własną rękę, ale fajnie jedzie się w grupie. Umawiają się na piątą, szóstą rano, wchodzą do lasu, kiedy jest jeszcze ciemno, żeby być pierwszymi. Jak to grzybiarze. Im wcześniej pojadą, tym więcej mają później czasu, żeby zająć się grzybami: oddzielić robaczywe od zdrowych, oczyścić, zamarynować albo wysuszyć. A potem już można jeść. Pan Tomasz próbował np. muchomora. Choć przecież wszyscy wiedzą, że te grzyby są trujące. Tymczasem mamy w Polsce muchomora czerwieniejącego, bardzo zresztą smacznego, którego można zamarynować lub usmażyć.
– Wcześniej bym ich nie zbierał, bo się na grzybach nie znałem – mówi. – Ograniczałem się do prawdziwków, podgrzybków i maślaków. A i tak musiałem się upewnić u kolegi, czy to na pewno ten grzyb, o którym myślę. Każdego roku pojawiają się w lasach nowe gatunki. I to też jest fajne w obcowaniu z naturą, że się je poznaje.
W tym roku nasz bohater jadł już całkiem sporo nowości. Jajecznicę na kurkach zna każdy, to klasyka. Ale równie smaczny do jajecznicy będą mleczaj jadalny i pieprznik ząbkowany. Grzybowe menu jest naprawdę bogate. Kanie czubajki można usmażyć i zrobić z nich pyszne kotlety. Jeśli mamy świeże grzyby, zupa to podstawa – latem zabielana śmietanką, z młodymi ziemniaczkami, smakuje najlepiej. Jeśli mamy mnóstwo grzybów, możemy je zamrozić. A jeśli brakuje nam miejsca w zamrażarce – włożyć do słoika, ususzyć. Maślak to najlepszy grzyb do marynaty. Podgrzybki starym zwyczajem nawlekamy na nitkę, przekładamy papierkami i suszymy na oknie albo na kaloryferze. A później są jak znalazł do wigilijnego barszczu, żurku, pierogów z kapustą.
– Ja bardzo lubię grzyby, jestem prawdziwym smakoszem – przyznaje pan Tomasz.
Trochę szczęścia, trochę praktyki i dobre oko
Za to pan Bogusław to grzybiarz raczej nietypowy. Dużo większą frajdę sprawia mu chodzenie po lesie i zbieranie grzybów niż ich jedzenie. Zje, bo zje, jak żona ugotuje zupę na kurkach i maślakach albo doda prawdziwki do bigosu, ale wcale aż tak za nimi nie przepada. Większość tego, co znajdzie, rozdaje znajomym, rodzinie, przyjaciołom. Sami z żoną nie daliby rady zjeść tak obfitych zbiorów, a nie ma sensu, żeby się zmarnowały. A tak wszyscy są szczęśliwi: znajomi, że na ich stołach lądują rarytasy, pan Bogusław, że chodzi po lesie. Na grzybach zna się jak nikt, bo zbiera je od dziecka. Najpierw chodził z tatą i z bratem w Czułowie, bo tam się urodził. Odkąd się ożenił, zbiera grzyby w lasach Starej Wsi, pod Limanową. Mnóstwo grzybów rośnie w okolicy Mszany Dolnej. To takie, można powiedzieć, zagłębie grzybowe. Trzecie dobre miejsce na grzybobranie to Wysowa. Tam jest ich zatrzęsienie.
– Jak jeździliśmy do teściów, kiedy jeszcze żyli, to żona zostawała w domu, coś ugotować, posprzątać, a ja, żeby się nie nudzić, szedłem do lasu – opowiada pan Bogusław. – Albo do tego nieopodal domu, albo brałem samochód i jechałem gdzieś dalej. Mam swoje miejsca, że idę i wiem na sto procent, że nazbieram. Tutaj potrzeba trochę szczęścia i trochę znajomości lasu. Jak pójdziesz na grzyby raz, drugi, trzeci, to później pamiętasz, gdzie zbierałaś najwięcej. Liczy się praktyka i dobre oko.
– Mąż ma doskonały wzrok, selektywny, z daleka widzi grzyba – mówi z dumą pani Danuta. – Jeździmy na różne wycieczki i zawsze wracamy z nich z siatką pełną grzybów. Wszyscy nam zazdroszczą, bo idą tą samą ścieżką i nie widzą, a mąż widzi. Tu prawdziwek, tam prawdziwek… i już ścina.
Pan Bogusław nie zbiera byle jakich grzybów, tylko szlachetne okazy: prawdziwki i podgrzybki. Tyle ich rośnie w lasach, że gdyby chciał zbierać wszystkie, nie byliby w stanie ich przerobić. Bo z grzybami jest masa roboty. Na szczęście pan Bogusław to lubi: siada sobie na krzesełku w cieniu przed domem i czyści, płucze, oddziela zdrowe od robaczywych. To go uspokaja, relaksuje, pozwala uwolnić głowę. Później już grzybami zajmuje się żona. W lecie robi z nich zupę. Prawdziwki wsadza do słoików i w zalewie octowej czekają sobie na zimę. Z mrożonych wychodzi przepyszny sos. Suszone dodaje do wigilijnych uszek i kiszonej kapusty. Dzieci i wnuki je uwielbiają. A żona się cieszy, że może im zrobić przyjemność.
Do lasu z mężem nie chodzi. Była kilka razy, jednak miała problem, żeby dotrzymać mu kroku. A już najgorsze było dźwiganie kosza pod koniec zbierania, bo wypełniony po brzegi prawdziwkami trochę waży.
– Mąż szaleje po lesie, a ma już prawie 70 lat – podkreśla pani Danuta. – Nadaje takie tempo, że nikt nie uwierzy, że w jego wieku tak można. W dwie godziny potrafi przejść pół lasu.
– Ja to uwielbiam! – odpowiada pan Bogusław. – Chodząc po lesie relaksuję się, odstresowuję. Po całym tygodniu pozwala mi to zapomnieć o problemach. Mam kontakt z przyrodą. Ładuję w ten sposób akumulatory na następne dni.
Spacer po mchu jak po perskim dywanie
Grzybobranie zaczyna się w połowie czerwca i trwa do końca października. Lecz tak naprawdę nigdy nie wiadomo, kiedy grzyby się pojawią. Dlatego pan Bogusław opracował swój system: gdy zbliża się sezon, idzie na pobliski plac targowy i patrzy, czy handlarze mają już na stołach grzyby. Jeśli są, to znaczy, że trzeba jechać do lasu. Wtedy nie może usiedzieć w miejscu, najchętniej pojechałby od razu. Wykorzystuje każdą nadarzającą się okazję, by iść do lasu. Nawet na wczasach z żoną. To już reguła, że na stole przed ich domkiem suszą się grzyby. Inni wczasowicze od razu widzą, że to pierwszy grzybiarz w ośrodku. Przychodzą i pytają: a gdzie pan tyle tych grzybów nazbierał? Na co pan Bogusław zgodnie z prawdą odpowiada: no, w lesie. Na grzybach zna się jak nikt. Nie potrzebuje żadnych atlasów czy albumów z grzybami. Ma praktykę. Ale przede wszystkim stosuje jedną prostą zasadę: jak nie ma pewności, czy grzyb jest jadalny, to go nie zbiera. Jednym grzybem nikt się nie naje, a można stracić życie. Zbiegają się do niego młodzi grzybiarze: proszę pana, niech nam pan przejrzy te grzyby, czy jadalne.
– Przeglądam. Czasami i połowę wyrzucę – zaznacza pan Bogusław. – Z grzybami trzeba ostrożnie. Prawdziwek i szatan są do siebie tak podobne, że laik ich nie odróżni. Szatan jest od spodu delikatnie zaróżowiony. Trudno to wychwycić. A jest śmiertelnie trujący.
Kilka lat temu pan Bogusław i jego żona byli na wczasach nad jeziorem Solecko. Wcale nie pojechali na grzyby, wyjazd był typowo wypoczynkowy. Jednak okoliczne lasy wyjątkowo sprzyjały grzybiarzom. Na terenie ośrodka znajdowały się duża suszarnia i kuchenka pod wiatą, gdzie można było grzyby ugotować, wsadzić w słoiki i zapasteryzować. Nawet jeśli przyjechało się nieprzygotowanym, w sklepie obok można było kupić wszystko, co potrzebne: sól, ocet.
– Trafiliśmy na taki wysyp prawdziwków, że ślepy by znalazł – mówi pani Danuta. – Nawet ja zbierałam po dwa kosze. A las był taki, pamiętam do dziś, że się stąpało po mchu jak po najlepszym perskim dywanie. Równiutko, nie tak jak u nas w górach, że tylko góra–dół. Tam chodziłam z mężem do lasu, bo czułam satysfakcję, że zbierałam tyle samo grzybów, co on. Nie musiałam szukać, wyłącznie ścinałam. A w ścinaniu byłam tak samo sprawna.
Choć na dłuższą metę grzybobranie nie leży w jej naturze. Pani Danuta kocha jazdę na rowerze. Namówiła męża, żeby również kupił sobie porządny rower – i od czterech lat stoi w garażu nieużywany. Pan Bogusław ciągle powtarza: jutro z tobą pojadę. Nie zmusza go, swoją dawkę aktywności mąż ma w lesie. Może kiedyś się przekona? Każdy lubi co innego, ale ważne przecież jest to, żeby się ruszać.
– Ludzie ćwiczą w parkach na trawie, trenują na plenerowych siłowniach i nikogo dziś to nie dziwi – zauważa pani Danuta. – Polacy wyszli z domów, biegają, jeżdżą na rowerach, na rolkach. Nie tylko młodzi, starsi też. Jak patrzę po znajomych, to widzę, że są aktywni, bardzo dbają o zdrowie, uprawiają najróżniejsze sporty. Ale żeby na starość jeździć na rolkach, to powinno się zacząć wcześniej budować kondycję. W ostatniej chwili, kiedy człowiek zaczyna się starzeć, robi się niedołężny, nie wsiądzie na rower, boby sobie zrobił krzywdę. Jeśli ćwiczysz, ruszasz się czy choćby chodzisz na grzyby, masz kontakt z przyrodą, to i mózg lepiej pracuje. W młodym wieku zazwyczaj jest się sprawnym, zdrowym. A później trzeba dbać, żeby nie być dla nikogo ciężarem.