Moim marzeniem było podróżować, nie bać się świata

Henryk Sikora zawsze był aktywny, kochał podróże. Odwiedził w sumie 45 krajów. Był w tak egzotycznych miejscach, jak Japonia, Tajlandia, Meksyk, Indie. Dziś ma ponad 80 lat. Zwiedza równie aktywnie, ale teraz stawia na Polskę.

Najciekawsze na ścianie z pamiątkami jest chyba sombrero. Pan Henryk patrzy na nie, siedząc w fotelu w swoim domu w Rudzie Śląskiej. Z tym sombrero wiąże się niesamowita historia. To mógł być rok 1990 – pan Henryk nie pamięta dokładnie, lecz to musiało być w czasach, kiedy nastały aparaty cyfrowe. To przypomina sobie akurat dobrze, bo wkrótce później wygrał taką nowoczesną cyfrówkę. Jednak o tym za chwilę. Na razie jesteśmy w Meksyku i pan Henryk bardzo chce przywieźć sobie stamtąd sombrero. Niestety, ceny są dla niego zaporowe. A on rozrzutny nigdy nie był, zawsze umiał liczyć, kalkulować.

– No i proszę sobie wyobrazić: podchodzę pod taką maleńką trafikę i widzę moje wymarzone sombrero – opowiada. – Trzymałem akurat w ręku „Dziennik Zachodni”. Zawsze zabierałem go w podróż, bo był tam konkurs fotograficzny dla podróżników, na który wysyłałem zdjęcia. Pytam sklepikarza, po ile to sombrero. A on się do mnie odzywa po polsku. Po prostu zdębiałem. Najciekawsza historia, jaka mnie w życiu spotkała!

Okazało się, że sklepikarz z dalekiego Meksyku to były pilot, w czasie wojny latający na myśliwcach. Bał się powrotu do kraju, bo wiadomo, jak potraktowałby go UB. Wyemigrował zatem do Meksyku, gdzie spędził powojenne lata. Zajmował się pilotowaniem samolotów, z których opryskiwano uprawy rolne. Później dorobił się kiosku z pamiątkami i zrezygnował z latania.

– I on do mnie mówi, że jak mu dam „Dziennik Zachodni”, to mi podaruje sombrero – kontynuuje opowieść pan Henryk. – Kompletnie zgłupiałem, mówię, że przecież dla niego to będzie strata. Ale on nie miał rodziny w Polsce, żadnego kontaktu z ojczyzną, bardzo mu na tym zależało. Dałem mu dwa dzienniki. Miał łzy w oczach, widziałem u niego niesamowite wzruszenie.

Pan Henryk wyszedł z trafiki w sombrero na głowie. Zrobił sobie w nim zdjęcie na pustyni, na tle 150-letniego kaktusa. I w konkursie „Dziennika” wygrał właśnie aparat cyfrowy.

Fot. archiwum prywatne

Przejażdżka na słoniach i wodospad Niagara

Pan Henryk to urodzony gawędziarz. Godzinami mógłby opowiadać o miejscach, które zwiedził, przygodach, jakie go spotkały. A jest ich niemało. W Indiach, w Delhi, wjeżdżał do Czerwonego Fortu (dawnego pałacu szacha) na grzbiecie słonia. Zwierzę kroczyło majestatycznie, a co jakiś czas z jego trąby wydobywał się ryk. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju.

– Komukolwiek mówię, że byłem w Indiach, słyszę: do takiego smrodu żeś pojechał? A to trzeba najpierw być, zobaczyć Delhi, większe miasta. Wtedy możemy rozmawiać. To śmieszne, że rano grupa ludzi kuca pod płotem i robią to, co trzeba rano zrobić – przyznaje. – Albo krowa idzie po ulicy, robi swoją łatkę i nikt się temu nie dziwi, nie sprzeciwia, auta się zatrzymują. No, taki miejscowy koloryt – śmieje się.

W Indiach odwiedził miejsce, gdzie pali się ciała zmarłych. Nieopodal rzeki Ganges stała gromada rikszarzy, lecz nikt nie chciał go tam zawieźć. W końcu po długich namowach jeden się zgodził. A tam przy wejściu przywitał go ryczący potwór.

– Myślałem, że będzie mnie mordował – wspomina przygodę pan Henryk. – Ale mój przewodnik mówi: spokojnie, on chce bakszysz. Na tym cmentarzu, czy raczej palenisku, zobaczyłem hierarchię ludzkości. Zwłoki najbogatszych palono na ogromnym stosie, prawie jak amfiteatr. Używa się w nim drzewa sandałowego, które jest bardzo drogie. Ci biedniejsi są paleni na zwyczajnym stosie, gorszym drzewem. Najbiedniejszych pali się na palenisku z nadmuchem gazowym. Prochy wsadza się do urny i wsypuje do Gangesu.

W Japonii urzekł go z kolei styl życia. Zachwycił się porannym rytuałem tai chi, kiedy parki zapełniają się ludźmi, najczęściej w starszym wieku, i wszyscy w jednym rytmie się gimnastykują, wykonując spokojne, płynne ruchy. Fudżi, czynny wulkan, oglądał ze wzgórza widokowego. Góra od września do maja jest pokryta wielką czapą śniegu. Pan Henryk całe życie marzył, aby zobaczyć ją w naturze. A jak już zobaczył, zaparło mu dech w piersiach.

Jechał szybkim pociągiem, pędzącym 350 kilometrów na godzinę. I tego się nie czuje – szklanki z sokami, filiżanki z kawą ani drgną. W pewnym momencie zaczęło mu się wydawać, że budynki się pochylają. Myślał, że to po trzęsieniu ziemi. A to wiraż był nachylony, bo inaczej pociąg wchodzący w zakręt przy takiej prędkości wypadłby z torów. Jedyne, co zmartwiło pana Henryka, to fakt, że w Japonii po angielsku można się porozumieć tylko w hotelach.

– Na ulicy ni czorta – kwituje. – Ale ja jestem taki, że zagaduję, prowokuję, żeby ktoś mi coś wytłumaczył. Angielski znam trochę i jakoś tam zawsze się dogadam.

Był w obu Amerykach, w słynnych parkach sekwoi i skamielin. Widział Niagarę, przepływał statkiem pod samym strumieniem wody. Wszyscy mieli na sobie peleryny, bo w powietrzu dookoła unosiła się wodna mgiełka. Wieczorem obserwował wodospad oświetlony różnokolorowymi światłami.

– Pierwszy raz w życiu widziałem pięć tęcz naraz, bo światło rozszczepia się w tym strumieniu wody – wspomina. – Lot nad kanionem Kolorado zapierał dech w piersiach. Widok z góry to coś nieprawdopodobnego. Nie potrafię znaleźć tak poetyckich słów, by go opisać. Zanim wsiedliśmy do helikoptera i wystartowaliśmy, byliśmy ważeni. Ja mam wagę lekko piórkowatą, więc dostałem najlepsze miejsce, zaraz za pilotem. Miałem świetny widok i wszystko mogłem sfilmować kamerą.

Z obserwacji pana Henryka wynika, że najsympatyczniejsi ludzie są w Tajlandii: zawsze uśmiechnięci, mili, pozytywni. Na każdym kroku okazują turystom serdeczność.

– Spacerowałem sobie z żoną i nagle oberwanie nieba – opowiada. – Taka ulewa, że deszcz płynął ulicami jak rzeka, powyżej kostek. Panie sprzedające towary nawet się nie ruszyły ze swoich miejsc. Nie zbierały w popłochu towarów. Siedziały i pogodnie się uśmiechały, bo wiedziały, że za chwilę ulewa się skończy. Jak to w życiu, po nocy przychodzi dzień, a po burzy słońce.

Krótki lot na nartach

Pan Henryk od dziecka był niespokojnym duchem. W młodości szalał na motorze. To cud – mówi dziś – że się nie zabił. Po skończonym technikum poszedł do pracy i za drugą wypłatę kupił sobie jawę. W tamtych czasach mieć taki motor to była nobilitacja. Wszystkie dziewczyny chciały się przejechać, więc nasz bohater miał nie lada powodzenie.

– Jak jechałem z Poronina do Zakopanego, to całą drogę potrafiłem na tym motorze pędzić 115 kilometrów na godzinę, czyli z maksymalną prędkością – snuje wspomnienia. – Żona mi kółko na czole kreśliła: ty to jesteś wariat. No jestem! Zawsze mnie do czegoś ciągnęło.

W dzieciństwie, jak tylko zamarzały stawy, szedł z kolegami na ślizgawkę. Później były narty. Nieopodal domu znajdowała się ogromna hałda, zwałowisko popiołów z kopalni cynku. Z tej góry oddał swój pierwszy skok na nartach.

– Rozpędziłem się, ale lot trwał krótko – śmieje się. – Jak buchnąłem o ziemię, to nie wiedziałem, co się ze mną stało. Innym razem tak się rozpędziłem na tych nartach, że wjechałem do sklepu po przeciwnej stronie drogi. Nie wiem, jakim cudem uniknąłem śmierci. Pamiętam do dziś wygrażanie właściciela: jak cię złapię, to ci nogi urwę… wiadomo skąd.

Pierwszy rower pan Henryk miał w wieku 16 lat, w technikum. Sam go sobie poskładał. Zrobił ekstrakolarzówkę z wygiętą kierownicą. Jeździł na niej 10 kilometrów do bytomskiej szkoły. Po skończeniu technikum poszedł pracować na kopalnię. A to dlatego, że nie chciał iść do wojska. Nienawidzi mundurów. Poza tym nasłuchał się od kolegów, co oni tam w wojsku przeżywali.

– Nie wytrzymałbym tego, cały czas bym siedział w pierdlu za nieposłuszeństwo – przewiduje. – Nie zniósłbym, gdyby mnie jakiś kapralik upokarzał, wydawał głupie rozkazy. Wolałem iść do kopalni. Kiedy skończył mi się obowiązek wojskowy, momentalnie rzuciłem szychtę. Zatrudniłem się w firmie Mechanizacja i Elektryfikacja Kopalń. Tam spędziłem całe swoje życie zawodowe. Bardzo zresztą przyjemne. Wdrażaliśmy różne nowości w kopalniach. Jak się udało, to były dodatkowe pieniądze.

Fot. archiwum prywatne

Nie bać się świata

Do wojaży zawsze go ciągnęło. W młodości kupił sobie fiata 125p i przyczepę kempingową. Objechał tak całą Europę – od Niemiec, przez Luksemburg, Belgię, Francję, Austrię, po Czechosłowację. W sumie 15 krajów. Jednak to jeszcze nie było to podróżowanie, nie miało takiego rozmachu. Pan Henryk nie wypuszczał się zbyt daleko, do egzotycznych miejsc.

– Żyłem oszczędnie, całe finanse przeznaczałem na budowę domu – wyjaśnia. – Chciałem być niezależny, mieć własny ogródek, drzewka. Udało się: postawiłem dom w Rudzie Śląskiej. A 20 lat później wybudowałem drugi, w Beskidzie. W tamtych czasach budować było trudno. Brakowało pieniędzy, materiałów, wszystkiego. Ale ja po prostu nienawidzę bloków. Wrzaski, ścisk… nie ścierpiałbym tego.

Zawsze marzył o tym, żeby podróżować, nie bać się świata. I odkąd przeszedł na emeryturę, czyli od dobrych 15 lat, to marzenie realizuje. Ma więcej czasu, dzieci odchowane, samodzielne, udało mu się odłożyć trochę pieniędzy. Więc jeździ. Teraz z biurami podróży, bo tak jest bezpieczniej. Poza tym są fantastyczni piloci, od których człowiek dowiaduje się ciekawych rzeczy. Do niedawna pan Henryk podróżował z żoną, wymarzoną towarzyszką wojaży. Tego bakcyla połknęli wspólnie. Ostatni raz byli razem na Minorce. Podczas wyjazdu żona zachorowała, dostała ataku trzustki. Lekarka zgodziła się na przelot do Polski. Niestety wkrótce potem żona pana Henryka zmarła.

– Mam ponad 80 lat i cieszy mnie każda chwila – mówi mężczyzna. – Nie będę już jeździł nigdzie daleko. Gdyby mi się coś stało, zrobiłbym córce i synowi problem. Nie mam ubezpieczenia, które gwarantuje przewóz zwłok. To są koszty. Człowiek musi liczyć się ze wszystkim. Rozsądek tak nakazuje. Kawał świata zobaczyłem. Teraz fascynuje mnie Polska.

Pan Henryk udziela się w miejscowym klubie dla seniorów i w Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Mają różne ciekawe zajęcia, prelekcje, wyjścia do kin i teatrów. Byli na przykład na czterodniowej wycieczce w Górach Świętokrzyskich. Weszli na Łysą Górę. Na kolejnej wyprawie zwiedzali zamek w Będzinie. Naszego bohatera oczarowała zbrojownia: szpady, szable, rapiery, pistolety, rewolwery. Uważa, że drugiej takiej nie ma w całej Polsce. Zamek w Chęcinach też bardzo mu się podobał. Na wrzesień jest zaplanowana kolejna wycieczka, tym razem do Zielonej Góry, na winobranie.

– Dopóki nogi będą mnie niosły, nie przestanę podróżować – deklaruje pan Henryk. – Polskę znam słabo. W dawnych czasach były spartańskie warunki. Ale to się zmieniło. Nie mogłem uwierzyć, że w Polsce są tak fenomenalne hotele. Jak wszedłem do pokoju (zawsze biorę jednoosobowy, żeby nikomu nie chrapać), to mi się nogi rozjechały. Naprawdę wysoki poziom. I cała infrastruktura. Był nawet staw z nenufarami! Żałowałem, że nie mam białego garnituru, bo mógłbym odtworzyć tę słynną scenę z „Nocy i dni”, kiedy Strasburger brodzi po kolana w wodzie, zrywając kwiaty dla ukochanej. Polska jest kapitalna!

Fot. archiwum prywatne

„Jeden z dziesięciu”

Niedawno pan Henryk wystąpił w teleturnieju „Jeden z dziesięciu”. Przygoda życia! 24 lutego, ciepło jak na tę porę roku, Lublin zasypany śniegiem. Dzień wcześniej syn zamówił mu hotel, żeby nie był zmęczony drogą. Trzy godziny czekania na nagranie. Stres robi swoje. Pan Henryk obserwował, jak działa na ludzką psychikę, widział, jak zawodnicy się denerwowali: jeden chodził w tę i z powrotem i bębnił palcami o parapet, inny wypalił całą paczkę papierosów, kolejny siedział nieruchomo z głową wtuloną w kolana i medytował.

– Przed telewizorem wszystko się wie, pytania wydają się proste, ale w studiu to zupełnie co innego – zauważa. – Choćby człowiek sobie mówił, że się nie będzie denerwował, to jest niezależne od niego.

Pan Henryk wylosował stanowisko nr 6. Na dwa pytania odpowiedział i dostał się do drugiej rundy, lecz tam już zjadły go nerwy. Najpierw pomylił datę kongresu wiedeńskiego. Drugie pytanie dotyczyło melodii: wydawało mu się, że słyszy Boney M., a to był zespół Eruption.

– Jednego pana pozbawiłem szans, drugi mnie pozbawił szans – opowiada nasz bohater. – I tak się to skończyło. Najbardziej bałem się muzycznego pytania i na muzycznym się wyłożyłem. Siedzi mi to cały czas w głowie. Ale to jedynie zabawa. Nie miałem aspiracji, żeby wygrać. „Jeden z dziesięciu” to najtrudniejszy, najbardziej wszechstronny teleturniej. Jednak ja nigdy w życiu nie unikałem trudności.

Później odbierał telefony z Niemiec, bo ma tam sporo kolegów. – Heniu, widzieliśmy cię w telewizji, coś ty tam robił? – A nic, stałem i odpowiadałem na pytania, albo nie odpowiadałem. Z Anglii też dzwonili do niego znajomi. – Henio, you are the best! – Yes, I am the best! – odpowiadał. Wrócił do domu, sąsiad do niego biegnie: – Heniu, ja cię oglądałem w teleturnieju! – Nie tylko ty, chłopie, ja jestem sławny na całą Polskę, a nawet za granicą!

Teraz zgłosił się do „Koła fortuny” i teleturnieju o krzyżówkach, bo te są jego największą pasją, już od szkoły średniej. Wtedy nie było Internetu – mieli z kolegami gruby brulion i w nim zapisywali trudniejsze hasła. Było tam dobrze ponad tysiąc pytań.

– Podejmuję wyzwania, działam, bo aktywność to podstawa życia – tłumaczy pan Henryk. – Człowiek się lepiej czuje, jest szczęśliwszy, jak coś robi. Siedzenie w fotelu i nabijanie kalorii to nie jest dobra droga. Wiąże się z frustracją, bo człowiek nie widzi sensu życia. A życie mamy jedno i trzeba je spędzać w jak najlepszy sposób, wydzierać z niego, co się da, czerpać garściami. Oczywiście w granicach przyzwoitości, nie robiąc nikomu krzywdy.