W crossficie trzeba być wszechstronnym
Rozmowa z Arturem Komorowskim, mistrzem świata w crossficie w kategorii 50–54 lata (2023)
Jak pan się czuje jako mistrz świata?
Nadal robię to samo: trenuję. Ale spełniło się moje marzenie. Dziesięć lat temu, kiedy zaczynałem uprawiać ten sport, chciałem po prostu pojechać na mistrzostwa świata. Jestem pierwszym Polakiem wśród seniorów, którzy w ogóle się tam dostali. Jestem megaszczęśliwy, bo zostałem najsprawniejszym człowiekiem na świecie w swojej kategorii wiekowej. Nie wierzyłem do samego końca, że to się wydarzyło. Stojąc na podium, czułem ogromne wzruszenie.
Dziesięć lat temu, kiedy zaczynałem uprawiać ten sport, chciałem po prostu pojechać na mistrzostwa świata. Jestem pierwszym Polakiem wśród seniorów, którzy w ogóle się tam dostali. Jestem megaszczęśliwy, bo zostałem najsprawniejszym człowiekiem na świecie w swojej kategorii wiekowej.
Czy pańska droga na ten szczyt była długa? Zaczął pan dość późno, bo w wieku 40 lat.
Późno, bo sam crossfit istnieje dopiero od przełomu XX i XXI wieku, przybył do nas z USA. Za oceanem jest bardzo popularny. Ale przez całe życie byłem aktywny fizycznie. Na początku byłem piłkarzem: do 18. roku życia startowałem na Dolnym Śląsku jako członek kadry juniorów – starszy trampkarz (14 lat). Karierę zakończyłem w wieku 19 lat, bo założyłem firmę i nie miałem czasu na sport. Jednak do dziś co tydzień gram w piłkę. Zawsze byłem środkowym obrońcą, bo wyróżniałem się pośród kolegów wzrostem i masą. Byłem twardym zawodnikiem. Trenowałem też z kolegami na siłowni. Kiedy ją zamknęli, przenieśliśmy się na Bielany Wrocławskie, do siłowni połączonej z klubem crossfitowym. I tam złapałem bakcyla.
W jaki sposób?
Wchodzę tam o siódmej rano i widzę: 30 osób ćwiczy. Sam już wtedy robiłem m.in. trening obwodowy, przysiady, stanie na rękach, sztangę. Ćwiczyłem sobie sam, ale podpatrywałem tę grupę i próbowałem robić to, co oni. Po trzech miesiącach trener do mnie podszedł i zapytał, czy nie chcę z nimi trenować. No pewnie, że chcę! A po sześciu–siedmiu miesiącach zaproponował wyjazd na zawody… Pojechałem z trenerami – to byli Rommel Picon i Magdalena Andrzejewska – na międzynarodowe zawody No Excuse Challenge do Czech i zająłem drugie miejsce w grupie 40+. Bardzo mnie to ucieszyło. Dużo rzeczy przyszło mi z łatwością, bo byłem sprawny, wytrenowany wcześniej, aktywny. Wówczas zaczęły się wyjazdy i worek z nagrodami się rozwiązał. Jeździłem po Europie i tak jest do dziś (obecnie moimi trenerami są Piotr Mielczarek i Łukasz Niestrój). Oczywiście, do zawodów muszę się kwalifikować. Chociaż nie do wszystkich – teraz na niektóre mnie zapraszają, bo jestem lubianym i utytułowanym zawodnikiem w Europie i na świecie. Dają mi coś w rodzaju dzikiej karty.
W Czechach rozwiązał się worek z nagrodami. A jaki był kolejny duży krok?
European Master Throwdown na Węgrzech – międzynarodowe zawody organizowane co roku tylko dla mastersów, czyli zawodników w wieku 35–60 lat. Nie ma tam kategorii najbardziej elitarnej, czyli 18–35 lat. Wygrałem je po jakichś dwóch latach trenowania crossfitu. Wtedy na dobre zacząłem się interesować zawodami w Europie. Chciałem się zmierzyć z czołówką.
Największe wyzwanie?
Zawody w Paryżu, 40°C i bieg 8,5 km wokół jeziora. Podobnie było w Hiszpanii, na Gran Canarii: po 10 minutach treningu na sali (sztanga) ok. 50-minutowy bieg w górach, a raczej wspinanie się, trawers i zbieganie. Długie i ciężkie. Pływaliśmy też w morzu przy dość wysokich falach. Było zabezpieczenie, byli ratownicy i na szczęście nikomu nic się nie stało. Pamiętam także najważniejszy trening w życiu – ten, który dał mi mistrzostwo świata. To były finały przed ostatnim treningiem mistrzostw. Bo crossfit polega na tym, że jest 5–10 treningów (rund, workoutów – przyp. red.) i za każdy dostaje się punkty. Na przedostatniej prostej miałem zagwarantowane trzecie miejsce, a więc podium. Dzięki temu miałem spokojną głowę – już byłem bardzo szczęśliwy, bo nikt z Polaków takiego pułapu wcześniej nie osiągnął. Ale do drugiego miejsca traciłem jeden punkt, do pierwszego dwa, i powiedziałem sobie: walczę o pierwsze miejsce – po to tu jestem. A ten ostatni trening… Wyszedł mi workout życia. I wygrałem całe zawody.
Jak wygląda taki workout?
Finałowa runda mistrzostw świata wyglądała tak: 20 powtórzeń wymyków na drążku, potem 30 powtórzeń z hantelkiem 22,5 kg – rwanie, prostowanie ręki i zejście z hantelkiem do przysiadu. Szybko mi poszło: 2,5 minuty.
Każdy workout jest inny?
To może być naprawdę wszystko, żeby nie było nudy. Wszystko zależy od tego, co wymyśli organizator. Każde zawody są inne – ale zawsze sprawdzane są siła, kondycja i wytrzymałość. Ogromne znaczenie ma także technika. Trzeba być wszechstronnym.
Crossfit to trening sportowy rozwijający siłę i wytrzymałość organizmu. Składa się z ćwiczeń pochodzących z różnych dyscyplin sportowych, m.in. podnoszenia ciężarów, lekkoatletyki, pływania i biegania. Różnorodność ćwiczeń pozwala dostosować trening do każdej osoby, w zgodzie z jej stanem zdrowia, wiekiem i kondycją.
W USA crossfit to ogromnie popularny sport. A w Polsce?
Myślę, że bardziej popularny niż teraz już nie będzie, moim zdaniem rynek się nasycił. Żeby klub miał w nazwie słowo „crossfit”, trzeba wynalazcy tego sportu, Gregowi Glassmanowi, zapłacić kilka tysięcy dolarów rocznie za nazwę. Dziś sporo klubów zrezygnowało z afiliacji, wolą te pieniądze wydać na sprzęt. Ja sam trenuję w klubie „Krzyki 181” we Wrocławiu.
Na mistrzostwach świata te same ćwiczenia co wy wykonywały również osoby z protezami i seniorzy 60+. Więc to chyba nie jest aż tak trudne?
Tak, oni po prostu robią mniej powtórzeń. Dla mnie takie osoby są inspiracją. Trochę mnie boli, że telewizje amerykańskie nie pokazywały tego na żywo. A przecież właśnie takich ludzi powinniśmy oglądać – takich, którzy udowadniają, że można być szczęśliwym i wysportowanym mimo wieku czy niepełnosprawności. Nie ujmuję młodym, ale nie udawajmy, że są jedynymi sportowcami na tych zawodach. Tylko oni byli tam celebrowani – a szkoda.
Czyli każdy, nawet starsza, niezbyt wysportowana osoba, może zacząć trenować ten sport?
Oczywiście, byle z głową, pomalutku. Jeśli początkujący źle podnosi ciężary, prędzej czy później dozna kontuzji. Ja też kiedyś myślałem: od ciężarów będzie mnie bolał kręgosłup. Tymczasem nigdy nie czułem się tak dobrze jak teraz. Dlatego mówię: najpierw naucz się na małym ciężarze zrobić coś dobrze technicznie, a potem dokładaj.
Czy w takich klubach zawsze jest trener, który dba właśnie o ćwiczenie z głową?
Tak. Chociaż czasem ambitni faceci nie chcą go słuchać…
A zatem wystarczy tylko przyjść?
Tak, trzeba przyjść wtedy, gdy trenują grupy crossfitowe. Są takie dla początkujących, ale i dla bardziej zaawansowanych. Zajęcia zaczynają się od nauki poszczególnych elementów: przysiadu, chodzenia na rękach czy podciągania się, a potem robimy trening. Jeżeli w treningu jest np. podciąganie się, lecz ktoś tego nie może zrobić, to daje mu się inne ćwiczenie – żeby też uczestniczył. Po prostu skaluje się trudność w zależności od osoby.
Jak dużo kobiet trenuje crossfit?
W klubie, do którego chodzę, jest pół na pół. Ja przychodzę z żoną. Ona robi to dla siebie – dla zdrowia i sprawności, bo nie jest zawodniczką i nie startuje.
Czyli to nieprawda, że jest to katorżniczy trening, po którym człowiek ledwo żyje?
To zależy, ile kto z siebie da. Ale to przyjemność! Ile razy myślałem: kurczę, po co ja to robię? Tyle się męczyć, ech! Jednak później jest się szczęśliwym. Organizm ludzki może wszystko…
Czy crossfit w pana wydaniu to sport amatorski? Ma pan „normalną” pracę?
Tak, prowadzę działalność gospodarczą, w związku z tym dysponuję czasem i mogę ćwiczyć. Do klubu crossfitowego chodzę codziennie na siódmą rano przez pięć dni w tygodniu, na godzinkę (to już z rozciąganiem). W sobotę gram w piłkę jakieś dwie godziny. I tyle. W niedzielę nic nie robię, odpoczywam.
A jak wygląda pańska dieta?
90% posiłków jemy w domu, żona gotuje. Śniadania przyrządzam sobie sam. Nie liczę kalorii, staram się jeść dobrze. Czasem wychodzimy na miasto, więc zdarzają się pizza czy burger. Lubimy też tajskie jedzenie: warzywa, curry, zupki.
Masaże?
Raz w tygodniu. Masażysta masuje i obserwuje, czy są w ciele jakieś napięcia. Przygotowuje mnie tak, żeby moje mięśnie były sprawne, żeby było jak najmniej kontuzji.
A czy to jest drogi sport?
Nie. Karnet do klubu kosztuje ok. 200 zł miesięcznie. Można chodzić na zajęcia, kiedy się chce, i trenować cały dzień. Można to robić całą rodziną.
Pańskie dzieci również trenują crossfit?
Mam dwóch synów, w wieku 19 i 24 lat. Młodszy trenuje; rok temu startował do Crossfit Games, zajął 93. miejsce na świecie. Starszy trenował wcześniej, kiedy ja zaczynałem. Jak widać, to sport, który można ćwiczyć rodzinnie – starsi i młodsi, kobiety i mężczyźni. Kiedyś chodziłem na siłownię i robiło się, jak to się mówi, łapa, biceps, triceps. Ale moda na wielkie bicepsy minęła 30 lat temu. Crossfit to ogólnorozwojówka, czyli wszystko – i jest to z korzyścią dla wszystkich. Spala się sporo kalorii, człowiek jest szczupły, czyli fit, i umięśniony.