Sportowa rodzina Pankiewiczów

pankiewicze_1Jak ktoś ma w genach nieustające współzawodnictwo, a we krwi buzuje zapał do rywalizacji, to nie zaśnie spokojnie bez pary przysiadów, brzuszków i pompek wykonanych za jednym tchem, kilku okrążeń wokół boiska przed snem i, na zakończenie, bez sprawdzenia wszystkich możliwych wyników niemalże w każdej istniejącej dyscyplinie sportowej. Dokładnie tacy są Pankiewiczowie, lekarze weterynarii z Wieliczki. I zmieniać się, przynajmniej w najbliższym czasie, nie planują.

W tej rodzinie nawet psy są wysportowane. Od małego zamiast wylegiwania się na wygodnej sofie są nauczone biegania ze swoim panem po lesie, boisku i Bóg wie jeszcze jakim terenie, co najmniej kilka razy w tygodniu. Nusia, Roxy i Emik – trzy małe kudłate bestie – właściwie nie mają pojęcia, że są kanapowcami. Nie miały zresztą żadnych szans o tym się dowiedzieć. No bo kiedy: w trasie po lesie? Łukasz Pankiewicz – pan Nusi, Roxy i Emika   ma bzika również na punkcie nart. Pewnie tylko to, że dla psów nie wymyślono jeszcze butów narciarskich, uchroniło Nusię, Roxy i Emika przed zjazdem na Kasprowym. Na żadne psie górki Łukasz swoich psów przecież by nie zabierał. Szkoda czasu – adrenaliny człowiek (ani pies) nawet nie poczuje.

Sportowe CV Pankiewiczów

Lech Pankiewicz, lat 61, lekarz weterynarii, wykładowca na Uniwersytecie Jagiellońskim, ojciec Łukasza i Leszka, dziadek Wojtusia. Niezły z niego dziadek, zwłaszcza gdy wygrywa mistrzostwa pracowników Uniwersytetu Jagiellońskiego w narciarstwie alpejskim! W zimowe weekendy dziadek wcale nie lubi siedzieć przed kominkiem i snuć wspominek, jak to było w młodości, gdy jako zdolny lekkoatleta zdobywał ogólnopolskie trofea. Dziadek woli pędzić autem na drugi koniec Europy, tak że aż szumi w głowie, by poszusować sobie po stokach. Albo jeździć rowerem w tę i we w tę po Wieliczce, która do płaskich terenów raczej nie należy. Nogami nieźle trzeba popracować, zanim dojedzie się z jednej dzielnicy do drugiej. Lech potrafi nawijać kilometry przez cały dzień.

– No i co z tego? – uśmiecha się Lech i szczerze nie widzi w tym nic nadzwyczajnego. – Zupełnie normalne życie w miarę wysportowanego sześćdziesięciolatka – podkreśla.

Najważniejsze, o czym zapomniałam powiedzieć: Lech, który na dziadka raczej nie wygląda, ma dwie endoprotezy stawu biodrowego, ale nie ma to dla niego znaczenia. – Nic nie zmieniły w moim stylu życia, więc po co o nich w ogóle wspominać? Jedna proteza jest właśnie do wymiany po ponaddziesięcioletnim używaniu – ucina.

Łukasz Pankiewicz, lat 35, lekarz weterynarii, syn Lecha, tata Wójtusia i brat Leszka. Też nieźle się trzyma. Trenuje „nogę”, „kosza”, gra w podstawowym składzie KS „Wieliczanka”. A w sezonie zimowym wszystkie weekendy spędza na stokach. Bo bez nart czuje się, jakby nie miał butów, od razu traci grunt pod nogami. Musi gonić po alpejskich i tatrzańskich serpentynach, wtedy jest w swoim żywiole.

Leszek Pankiewicz, lat 37, architekt, syn Lecha, brat Łukasza, tata Mai. Rodzinny buntownik, idzie zawsze pod prąd. Po pierwsze, nie chciał pójść w ślady dziadka i taty: wybrał architekturę, a nie weterynarię. Po drugie, przeprowadził się z Wieliczki do Krakowa. No i po trzecie, woli snowboard, narty zarzucił do kąta jeszcze jako dziecko. – Z przekory – tłumaczy Leszek. – Nie chciałem jeździć na obozy narciarskie, a snowboardowych wtedy jeszcze nie organizowano – dodaje. Deskę uwielbia do dziś.

Na liście ulubionych sportów pierwsze miejsce zajmuje jednak koszykówka. Co tydzień Leszek pakuje torbę i jedzie grać z kolegami z KS „Górnik” w Wieliczce. Tak jest od lat. Naprawdę niewiele jest powodów, które mogłyby zatrzymać Leszka w Krakowie, kiedy pakuje torbę. Mecz z kumplami to świętość!

Maja, lat 3, córka Leszka, wnuczka Lecha. Maja jest mała. To fakt. Narty czy deska? Jeszcze nie wiadomo. Może już w tym sezonie spróbuje sił, może za rok. Tkwią w niej pokłady nieustającej energii. Jak idzie na trampoliny, to skacze jak nakręcona. – Na pewno zapiszę Maję na zajęcia lekkoatletyczne lub gimnastyczne – mówi Leszek. – Naprawdę jest dobra w tym skakaniu – dodaje z dumą.

Wojtuś Pankiewicz, lat 2, wnuk Lecha, syn Łukasza, na pewno będzie lekarzem weterynarii. Prawdziwy z niego Pankiewicz. – Nasza krew – nie kryje zadowolenia Lech, gdy mały niespodziewanie wbiega na boisko, na którym chłopcy grają w piłkę nożną. Wkracza w akcję absolutnie pozbawiony poczucia, że komuś w tym momencie przeszkadza. Zadziornie odbiera piłkę i zadowolony strzela do bramki. Jasne, że trafia w okienko. Ktoś nie wierzy? Zapraszamy na spacer po Wieliczce w okolice kompleksu sportowego i boiska orlik. Jeśli zauważycie małego berbecia goniącego piłkę, na pewno będzie to Wojtuś Pankiewicz.

Wszystko zaczęło się na Kasprowym?

To jacyś pokręceni goście. No bo jaki normalny tatuś wziąłby na Kasprowy małego syna, co przed chwilą nauczył się jeździć na nartach? Dla Lecha to było tak naturalne, jakby każdy z początkujących narciarzy swoje pierwsze kroki stawiał właśnie na tej górze, a nie na żadnej innej. Leszka po godzinnej jeździe w Szczyrku zabrał na Kasprowy, Łukasza także. Dwa razy zjechali. Łukasz – z przodu, trzymany na specjalnej uprzęży, Lech – dumnie z tyłu.

– Po dwóch zjazdach miałem dość, ściągnąłem uprzęż i zjechałem sam, bez pomocy ojca – wspomina Łukasz. Widocznie wtedy poczuł adrenalinę i do dzisiaj z tym uczuciem rozstawać się nie chce.

– To dziwne, ale naprawdę nie wyobrażam sobie i nie znam innego życia niż to ze sportem za pan brat – zaznacza Łukasz. – Ojca często pytali, czy miałem bunty młodzieńcze, papierosy, alkohol, kryzysy, gdy nie chciało mi się trenować. Nie miałem. Sport to pot, łzy, dyscyplina, samo nakręcająca się motywacja i rywalizacja. Nie musiałem się tego uczyć, rozumiałem to instynktownie. Nikt specjalnie mi nie tłumaczył, że zanim będzie radość ze zdobytego pucharu, to najpierw człowiek musi się umordować. Może też dzięki temu nie wiem nic, tak jak i mój ojciec, o kryzysach, buntach młodzieńczych? Nie miałem czasu ani ochoty na te głupoty – zastanawia się Łukasz.

À propos pucharów: niby dorośli faceci, ale każdą ze zdobytych pamiątek w różnych mistrzostwach traktują jak relikwię. Nawet nie udają, że ten gadżet nic nie jest dla nich wart.

– Nie trzymałbym żadnego pucharu w domu, gdyby nie było to dla mnie ważne – śmieje się Łukasz. – Naprawdę każdy z nich jest dla mnie cenny i nie potrafię ani jednego specjalnie wyróżnić.

Wszystko zaczęło się na Błoniach

pankiewicze_2Kasprowy był nieco później. Swoją pierwszą miłość ze sportem Łukasz przeżył na Błoniach. Miał niespełna cztery latka i niespodziewanie dla siebie wziął udział w Biegu o Złotą Ciżemkę. Namówił go oczywiście dzielny tatuś Lech Pankiewicz. Młody nie zakwalifikował się, bo był o cztery lata młodszy od uczestników z najmłodszej kategorii wiekowej. Nie przeszkodziło mu to osiągnąć jeden z najlepszych wyników. Obecni na turnieju trenerzy, nauczyciele WF-u, zaczepiali chłopca, podziwiali, cmokali z zachwytu i chcieli zabrać pod swoje skrzydła. Łukasz wówczas zrozumiał, że sport zostanie w nim na zawsze. I tak się stało. Późniejsze treningi, wyjazdy, zawody tylko wzmocniły w nim to uczucie. Teraz, gdy ma 35 lat, nie wyobraża sobie, że porzuciłby ot tak ukochaną Wieliczankę. Gra w klubie od wielu lat, o każdy mecz bije się, jakby to był co najmniej finał Euro. – Inaczej nie potrafię. Oddaję się sportu całym sobą, w innym wypadku to już nie sport – kwituje Łukasz.

Nauczył go tego ojciec Lech, Lecha z kolei w sport zaprowadził ojciec – Zdzisław Pankiewicz, również lekarz weterynarii. Po pracy w przedwojennym Lwowie Zdzisław uprawiał gimnastykę sportową i chodził na lekcje boksu. Praca, treningi, dom, praca, treningi, dom – w takim rytmie funkcjonował wiele lat. – Nasze zamiłowanie do aktywności, sportu, adrenaliny pochodzi z genów taty, w to nawet nie wątpię – mówi Lech.

Wojna wpłynęły na losy rodziny Pankiewiczów. Zdzisław Pankiewicz znalazł się w Bielsku-Białej, gdzie jego syn, uzdolniony lekkoatleta, rozwijał swoje sportowe talenty. Na swój wiek uzyskiwał bardzo dobre wyniki i w biegach, i w skokach: w dal, wzwyż, a nawet o tyczce. Był mistrzem Śląska w ośmio- i dziesięcioboju, zakwalifikował się nawet na uniwersjadę w Meksyku. Pech chciał, że nigdy tam nie dotarł. – Miałem kontuzję, która nie pozwoliła mi na start w zawodach – wspomina Lech. Wówczas pojawiło się w jego życiu najważniejsze marzenie: odwiedzić Meksyk.

Marzenie wciąż pozostaje w sferze niespełnionych. Ale Lech wie swoje: do Ameryki Południowej na pewno pojedzie. Tylko najpierw musi wymienić endoprotezę w prawym biodrze.