Ich czworo. W kajaku!

Ola jest prędka: bach! bach! bach! Wszystko robi od razu, niecierpliwi się. Marcin lubi, jak jest powoli i dokładnie. Jeśli trener na siłowni tak powiedział, to tak musi być: precyzyjnie. Gdzie tu się śpieszyć?

Śmieją się: „To wy naprawdę jesteście razem?”. No są. I razem z dwiema córkami szykują właśnie wspólną wyprawę kajakiem korytem Dłubni. Ola Wyszyńska-Pawlik i Marcin Pawlik z Krakowa nie wyobrażają sobie życia na kanapie.

Bursztynowo w Hucie

2,5-letnia Marcelina (Marcysia) nie usiedzi ani chwili w miejscu. Przewraca się na kanapie, przebiera nóżkami, bez przerwy zadaje pytania. Zresztą 4-letnia Tosia to samo, ciągle w ruchu. W pokoju łatwiej nad nimi zapanować. Na zewnątrz trochę trudniej. – Dziś jeszcze ciężej, bo Tosi odwołali zajęcia na basenie – śmieje się Marcin. – O tak, tak pływam! – wyjaśnia Tosia i pokazuje żabkę, leżąc na podłodze i machając rękoma i nogami.

Może nie pływa jeszcze jak Otylia, ale lekcje na basenie rodzice zafundowali jej, żeby pozbyła się strachu przed wodą. Młodsza Marcysia, choć pływać jeszcze nie umie, niczego się nie boi i skacze nawet na głęboką wodę. Wystarczy jej tylko założyć dmuchane skrzydełka. – Dzieciaki mają strasznie dużo energii. Staramy się ją skanalizować – mówią Ola i Marcin.

Pawlikowie mieszkają w mieście, ale właściwie już na granicy z polami i wsiami. Obok domu mają boiska i Staw Nowohucki. – I całkiem niedaleko do Niepołomic – tłumaczy Marcin. – W dwie strony to jakieś 25 kilometrów. Gdy tylko przychodzi weekend, bierzemy rowery, dzieciaki jeszcze na foteliki z tyłu, i jedziemy – opisuje.

Mają swoją ulubioną trasę: Bursztynowy Szlak. To międzynarodowa trasa z Budapesztu przez Kraków do Bałtyku. Kto by pomyślał, że wiedzie przez Nową Hutę? Z placu Centralnego trzeba jechać przez Mogiłę, Pleszów, Stryjów, Przylasek Rusiecki i Niepołomice. Po drodze mija się m.in. opactwo cystersów w Mogile, łąki nowohuckie, stawy w Przylasku Rusieckim.

Tosia i Marcysia jadą jako pasażerki. – Lubią drogę wiejskimi łąkami, wałem Wisły – opowiada Marcin. Już niedługo będą jechać na swoich rowerach. Obie uczą się jeździć.

Dzika rzeczka

No i jeszcze te kajaki. Marcin, jako pierwszy w Krakowie (a może i na świecie), organizuje spływy kajakowe na Dłubni i chce, żeby dzieciaki też mogły to przeżyć. Choć nie jest to bułka z masłem.

Zaczęło się w 2015 r. W lipcu Marcinowi wpadł do głowy pomysł, by przepływającą przez miasto rzeczkę Dłubnię przepłynąć tak daleko, jak się da. – Trochę z ciekawości, trochę po to, żeby wypromować Nową Hutę. Poszedłem na żywioł – śmieje się Marcin.

Popłynął sam, a brzegiem, jako asekurant, na rowerze jechał brat. W razie gdyby trzeba było pomóc przenieść konar, po karetkę zadzwonić… Spływ okazał się doświadczeniem bardziej survivalowym niż niedzielną turystyką. – To wyprawa. Niektóre drzewa dało się usunąć z rzeki, niektóre nie. Czasem kajak trzeba było przenieść. No i cały czas uważać, żeby nie utknąć, nie zahaczyć, w głowę gałęzią nie dostać. W tej małej rzece jest pełno przeszkód – opisuje Marcin.

Było ciężko, ale się opłaciło. – Brzegi rzeki są zarośnięte. Po kilkunastu minutach człowiek czuje się odcięty od miasta, jakby nagle znalazł się w głuszy, w zupełnie dzikiej okolicy. I płynie się niby w puszczy, a tu nagle słychać niedaleko stukot tramwaju… Niesamowite – dodaje.

Tak mu się spodobało, że od tamtej pory co roku spływa Dłubnią. Już nie sam. Wynajmuje busa, sprzęt (kajaki, wiosła) i płynie z ekipą aż do Mogiły. Na dziką przeprawę w środku miasta chętni są nie tylko faceci żądni przygód. Wśród uczestników zdarzył się 80-latek, ale były też 3-letnie dzieci. – Jest bezpiecznie, choć zdarza się, że stoję w wodzie po pas i przeciągam kajak przez mieliznę albo usuwamy drzewa z nurtu, żeby wszyscy mogli przepłynąć. Prawdziwa przygoda! – podkreśla Marcin.

Dzieciom też się podoba. Takich widoków nie zobaczą w parku. A przy okazji dzieci pomagają co roku sprzątać Dłubnię – ostatnio panowie wyciągnęli z niej cztery opony, a Marcysia – kapsel. – Te kajaki wyciągnęły nas zza biurka – ocenia Ola Wyszyńska-Pawlik. – Zawsze byliśmy bardzo aktywni, ale od kiedy założyliśmy biuro podróży, to niestety, paradoksalnie, więcej było siedzenia za biurkiem niż ruchu – dodaje.

Ola, zanim poznała obecnego męża, pływała kajakiem. – Średnio trzy spływy rocznie, potem mi tego brakowało – przyznaje.

Ola: szczupła, sprężysta, lubi ruch. Należy do grupy „Babek z Nowej Huty”, z nimi chodzi na zajęcia sportowe: dwa razy w tygodniu fitness (ćwiczą tam nawet panie do siedemdziesiątki). – Raz do roku jest Miesiąc Aktywności Majowej – 30 dni bezpłatnych zajęć dla kobiet: tenis, biegi, parcour, biegi – wylicza Ola. – W sumie nie wiem, skąd mi się to wzięło – śmieje się.

Kiedyś sporo biegała, po 10 kilometrów, 3–4 razy w tygodniu. Teraz planuje, jak się poruszać z dziećmi. – W tym roku pojechaliśmy z nimi pod namiot nad Solinę. Dziewczyny były zachwycone: dla nich to było jak mieszkanie w domku dla lalek – śmieje się Ola.

Trochę lało, więc nie dało się pojeździć na rowerach, ale dziewczynki zachwycały się Bieszczadzką Kolejką Leśną. – Staramy się tak im organizować czas, żeby się ruszały. Fakt, smartfona nie będę mogła im zabronić, to niewykonalne. Ale kiedy ruszamy w podróż, nieważne, czy na rowerze do Niepołomic, czy na wakacje, tyle się wokół dzieje, że nawet nie będą miały czasu pomyśleć o telefonie – tłumaczy Ola.

Utknąłem w jaskini

Pawlikowie wiedzą, jak odciągnąć dzieciaki od monitorów. Marcin już jako 18-latek zdobył uprawnienia przewodnika po Ojcowskim Parku Narodowym. – Chciałem im trochę natury pokazać: ptaki, drzewa, rośliny. No i jaskinie, niesamowite. Dzieci uwielbiają opowieści o nietoperzach – śmieje się Marcin. Z tego zresztą wyrósł ich wspólny biznes: aktywna turystyka.

Marcin sam wchodził do jaskiń niedostępnych turystom. Raz zaklinował się na 2,5 godziny między dwiema ścianami, nie szło wyjść. – Wiele zdrowasiek odmówiłem, ale jakoś mnie wyciągnęli. Warto było. To przepiękne miejsce. Zresztą co tam ja! Miałem kolegów, którzy jak tylko widzieli dziurę w ziemi, to już głowę wsadzali i chcieli wchodzić. Bo są jaskinie, do których schodzi się głową w dół – opisuje.

Ola też miała blisko do skałek. Wspinała się, podobno miała potencjał, ale zarzuciła to, gdy zaszła w ciążę. – Teraz wolę pojechać z mężem i z dzieciakami w plener, coś za coś – uśmiecha się.

Guma i kapsle

Może zamiłowanie do życia w ruchu wzięło się u nich z dzieciństwa spędzonego na podwórku. Ola grała w gumę z dziewczynami, całe dnie można było spędzić w ten sposób. – Wyciągało się z majtek, wiązało, i była guma! Nie to co teraz – dziś takie fajne, kolorowe można w każdym sklepie kupić. Widziałam, że dziewczyny do dziś grają – podkreśla Ola.

Marcin: – Po szkole człowiek tylko czekał, żeby plecak zrzucić i iść grać w piłkę. Każdy mniej lub bardziej umiał. Graliśmy w kapsle i w „dołek”. Czas szybko leciał. Teraz czasy się trochę zmieniły – podkreśla.

Jak dodaje, jego dzieci nie mają jednak źle: za oknem boisko jedno, drugie. Przy domu plac zabaw. Niedaleko staw, łąki, las. – Myślę, że trzeba im pokazać coś fajnego. Małe dzieci są pełne energii, mogą biegać od rana do wieczora. Jak to się dzieje, że za kilka lat te same dzieci tylko patrzą w ekran, siedząc w fotelu? Myślę, że trzeba im pokazać, że wyjście, zabawa na zewnątrz, wyjazd, bieganie z kolegami czy rodzicami mogą być fajne. Jeśli dziecko raz to załapie, nie będzie trzeba go potem z fotela przeganiać – wyjaśnia.

Razem z Olą już planują, że na przyszły spływ zabiorą dziewczynki. Niech tylko przyjdzie lato…


Spływ kajakowy rzeką Dłubnią

  • Co roku w sezonie, od lipca do września. Start przy Zalewie Nowohuckim, koniec w Mogile przy opactwie. Spływ 5 km Dłubnią i 1 km Wisłą. Dzieci 4–7 lat mogą płynąć z rodzicami jako trzecia osoba w dwuosobowym kajaku.
  • Szczegóły na www.ecotravel.pl.