Dawny sport olimpijski powraca za sprawą pandemii
Przeciąganie liny to nie tylko forma amatorskiej rywalizacji czy zabawa z festynów i harcerskich obozów. To poważna dyscyplina sportowa, którą można uprawiać wyczynowo. W programie nowożytnych igrzysk olimpijskich znalazła się w grupie sportów atletycznych pięć razy. Po 1920 r. wypadła z głównych rozgrywek. Obecnie stanowi mocny punkt The World Games – turnieju sportów nieolimpijskich. A w ostatnim roku za sprawą pandemii przeżyła prawdziwy renesans.
Największą pracę wykonują nogi. To nimi zawodnicy zapierają się o podłoże, przeciągając przeciwników. Nie mniej ważne są silne dłonie i ramiona – zawodnik może złapać linę raz i nie powinien później poprawiać chwytu ani przesuwać rąk. Za utrzymanie liny we właściwy sposób odpowiada korpus. Pracuje całe ciało, każdy mięsień jest napięty jak struna.
Na poziomie amatorskim to bardzo łatwy sport. Zasady są proste i klarowne, nie trzeba również dużych nakładów finansowych: wystarczą lina i dwie drużyny naprzeciwko siebie. Na poziomie wyczynowym to już zupełnie coś innego: to sport trudny, wymagający, ale i widowiskowy. Wygrywa silniejszy, lecz taktyka i technika są równie istotne.
Eskimosi też przeciągali linę
Mało kto wie, jak długą i ciekawą historię ma ta najprostsza pod słońcem atletyczna rywalizacja.
– Przeciąganie liny jest znane od dawien dawna – podkreśla Dariusz Bajkowski, prezes Polskiego Związku Przeciągania Liny. – Istnieją antyczne ślady świadczące o tym, że taka forma aktywności była uprawiana. Według jednej z hipotez używano jej do rozwiązywania konfliktów. W dawnych czasach, gdy nie znano broni palnej i nie było technologii wojennej, wygrywał większy i silniejszy. Z góry można było przewidzieć, kto i co zyska na sporze. Ale jak mówi teoria wojny, w żadnym konflikcie nie ma zwycięzców, są tylko mniej poranieni. Dlatego ktoś mądry wymyślił, aby konflikty, jeśli się da, rozstrzygać bezkrwawo. Jak? Na przykład za pomocą konkurencji siłowej. Jeśli jesteśmy w niej lepsi, to w starciu też pewnie wygramy, więc nie ma po co się bić.
Nie potwierdzono tej hipotezy, lecz zdaniem prezesa Bajkowskiego jest prawdopodobna. Dawniej ludzie mieli za dużo pracy w polu i zajęć na polowaniach oraz wojnach, żeby zajmować się sportem dla samej idei. A jednak taka aktywność była uprawiana. Eskimosi siadali na śniegu czy lodzie i przeciągali do siebie przeciwnika rzemienną liną wykonaną ze skór zwierząt. Z kolei wikingowie, którzy mieli do rozwiązania jakiś zatarg czy drażliwą sprawę, przeciągali linę nad ogniskiem. Ten, kto przegrał, lądował w ogniu.
– W Kambodży jest kompleks świątyń Angkor Wat z 1150 r. Na ich ścianach widnieją różne reliefy – opowiada Bajkowski. – Wśród nich można znaleźć bardzo dużą płaskorzeźbę, na której zastępy dobrych i złych walczą ze sobą o eliksir mądrości, miłości i długowieczności, który chcą przekazać ludziom. Ich walka jest zobrazowana przeciąganiem liny.
To jedyny drużynowy sport siłowy. Na dodatek mogą w nim startować drużyny mieszane. Przeciąganie liny pięć razy znalazło się w programie igrzysk olimpijskich. Ostatni raz medale w tej dyscyplinie rozdano w 1920 r. w Antwerpii. Teraz możemy ją oglądać na rozgrywkach The World Games, czyli turnieju sportów nieolimpijskich. To coś w rodzaju alternatywnych igrzysk, odbywających się rok po letniej olimpiadzie. Rozgrywkom patronuje Międzynarodowy Komitet Olimpijski, a organizatorem jest Międzynarodowe Stowarzyszenie World Games.
– Każdy nowo powstający sport dąży do tego, by znaleźć się na igrzyskach – mówi prezes. – Państwo organizator nie jest jednak w stanie organizować coraz większej imprezy, to zbyt kosztowne. Dlatego MKOl ustanowił pewien parytet liczbowy: wynosi 10,5 tys. zawodników i sędziów. Jeśli nowy sport ma dołączyć do tych już rozgrywanych podczas olimpiady, to inny musi wypaść. Dla tych dyscyplin przewidziano rozgrywki uzupełniające. W The World Games bierze udział 5,5 tys. zawodników i sędziów z ok. 33 różnych dyscyplin sportowych. Światowa Federacja Przeciągania Liny od 1982 r. organizuje także mistrzostwa świata.
Atak, kontratak, absorpcja ataku
W Polsce już w czasach międzywojnia trenowano przeciąganie liny, niemniej po II wojnie światowej sport ten praktycznie przestał istnieć. W żadnym z krajów byłego bloku wschodniego nie rozwijał się zbyt prężnie. Odrodzenie przyszło stosunkowo późno, bo dopiero w 2010 r., za sprawą Dariusza Bajkowskiego. Przez większość swojego życia zawodowego był trenerem karate, jakiś czas prowadził nawet kadrę narodową. Spod jego skrzydeł wyszło wielu mistrzów Europy i świata. Trenerska działalność Bajkowskiego była wysoko ceniona: dostał szereg indywidualnych nagród za wybitne osiągnięcia szkoleniowe, przyznawanych przez ministra sportu.
– Karate to sport precyzyjny, szybkościowy, techniczny – tłumaczy nasz rozmówca. – Brakowało mi jakiegoś uzupełnienia w postaci treningu siłowego. Siłownia, żelastwo, sztangi – to wszystko jest okej. Ale żeby pobudzić chęć do mocniejszej rywalizacji, wpadliśmy z kolegami na pomysł z przeciąganiem liny. Najpierw traktowaliśmy to jako dodatkową aktywność do tego, co robimy w klubie z zawodnikami karate. A potem zaczęliśmy coraz bardziej się wgłębiać, czytaliśmy regulaminy.
Okazało się, że ten stosunkowo mało znany sport jest dobrze opisany, skodyfikowany, ma ciekawą historię i oferuje fajne współzawodnictwo. Nie chodzi tylko o to, żeby ciągnąć w swoją stronę. Jest w tym wszystkim głębsza filozofia: trzeba pokombinować, opracować rozmaite warianty, zagrywki techniczne, strategię. Drużyna używa różnych akcji: ataku, kontrataku, absorpcji ataku przeciwników, trików. Przeciąganie liny jako rozgrywka sportowa przypomina to, z czym mamy do czynienia w sztukach walki.
– Ten sport zaczął się nam bardzo podobać – przyznaje Bajkowski. – Zaangażowaliśmy się. I już w 2010 r. mieliśmy zarejestrowane przedstawicielstwo Światowej Federacji Przeciągania Liny.
Katalizatorem dla powstania PZPL był wygrany przez Wrocław przetarg na organizację The World Games 2017. Ministerstwo Sportu mocno się w to zaangażowało. Bajkowskiemu zaproponowano stworzenie polskiej drużyny narodowej w przeciąganiu liny. Do tej pory takiej u nas nie było. Zgodził się – ale pod warunkiem, że będzie to robione profesjonalnie. W 2015 r. jego organizacja otrzymała status polskiego związku sportowego, a w 2016 r. pojechała na pierwsze oficjalne występy na mistrzostwach świata. Od tamtej pory jest drużyną narodową.
– Na 23 kraje udało nam się zdobyć 14. miejsce w kategorii wagowej do 720 kilo – przypomina sobie prezes. – To i tak dobry wynik, biorąc pod uwagę, że byliśmy w tej dyscyplinie nowicjuszami. Jeszcze nie tak dawno trenowaliśmy wyłącznie amatorsko, na poziomie rekreacyjnym. Przeciąganie liny traktowaliśmy jako trening uzupełniający, do rozwijania się w innych sportach.
Wpływ pandemii na rozwój PZPL
W tym roku związek przeżył ogromny wzrost liczby zawodników. Przed pandemią było ich zarejestrowanych ok. 1 tys., dziś do PZPL należy 200 tys. osób.
– Nasz sport nie wymaga wieloletnich treningów czy jakiegoś dłuższego przygotowywania – wyjaśnia nasz rozmówca. – W dwie, trzy godziny jesteśmy w stanie przyuczyć nauczyciela WF-u do bezpiecznego prowadzenia rozgrywek z dziećmi. Wydaje mi się, że to właśnie prostota przeciągania liny spowodowała, że związek przeżył tak duży rozwój. Z czego się oczywiście bardzo cieszymy. Związki innych sportów, względnie prostych do uprawiania, też przeżywały oblężenie.
Aby trenować tę dyscyplinę, nie trzeba wiele: wystarczą lina i dwie drużyny naprzeciwko siebie. Ta, która przeciągnie drugą na umówiony odcinek, wygrywa. Są klasy wagowe, w których drużyna musi się zmieścić. Duże dysproporcje najprawdopodobniej przyczyniłyby się do zbyt szybkiej wygranej zawodników z większą masą. Drużyna liczy ośmiu zawodników, tyle samo po obu stronach liny. Bo co z tego, że obie drużyny mieściłyby się w limicie wagowym, gdyby jedna miała siedmiu, a druga ośmiu zawodników? Ta siedmioosobowa ma o dwie nogi mniej. Wszyscy zawodnicy muszą stać po tej samej stronie liny, mogą ją mieć po swojej lewej lub prawej – ale cała drużyna jednakowo. W przeciwnym wypadku lina się łamie, siły źle przebiegają i pojawia się zagrożenie, że zawodnicy z jednej drużyny będą sobie wzajemnie przeszkadzać, wchodzić pod nogi. Wszyscy trzymają linę wyłącznie dłońmi. Ostatni zawodnik, tzw. kotwiczący, ma ją dodatkowo przełożoną przez plecy. Nie wolno puszczać liny, poprawiać chwytu, „wspinać się” po linie rękami, bo to zmniejsza odległość między zawodnikami. Zakazane jest również krzyżowanie nóg. Czasem zawodnik się potknie, przewróci, lecz jeżeli natychmiast wróci do prawidłowej pozycji, sędzia nie nakłada kary. Najważniejsze to przeciągnąć przeciwników na określony odcinek. W zawodach wyczynowych typu mistrzostwa Polski czy mistrzostwa świata ten dystans wynosi cztery metry. Na linie jest kolorowy znacznik. Gwizdek sędziego oznacza koniec rozgrywki.
– Na własne potrzeby możemy stworzyć drużynę z dowolną liczbą zawodników – mówi prezes Bajkowski. – Jeśli zależy nam tylko na treningu tężyzny i siły, to możemy przeciągać linę jeden na jeden. Ale tutaj cała zabawa polega na tym, żeby drużyna potrafiła synchronicznie pracować i nie wytrącała sobie wzajemnie siły. A to, czy zawodnicy są zgrani, widać dopiero wtedy, gdy drużyna liczy kilka osób. Inaczej gubi się sens tego sportu. Trochę podobnie jest u wioślarzy: siedzi ośmiu facetów w łódce z wiosłami, jak zaczną wiosłować każdy sobie, to połamią wiosła i donikąd nie dopłyną – tłumaczy obrazowo.
Siła w tym sporcie ma największe znaczenie, jednak jej braki można nadrobić dobrą koordynacją i techniką. Jeżeli linę przeciągają nieprzygotowani taktycznie i technicznie zawodnicy, to najprawdopodobniej wygrają po prostu silniejsi. Jeśli natomiast drużyna składa się z zawodników regularnie trenujących, wyniku nie da się już tak łatwo przesądzić.
– Sport wyczynowy wymaga zaangażowania, ogromnych poświęceń – zaznacza prezes. – Kilka razy w tygodniu trzeba być na treningu. Konieczne jest narzucenie sobie pewnej dyscypliny, trzymanie się grafiku. Trudno ćwiczyć drużynową synchronizację, kiedy połowa zawodników ma czas w poniedziałek, a połowa – w środę. Drużynę narodową budujemy zaledwie od czterech lat i zdobywamy dobre miejsca. Nie jesteśmy jeszcze na podium, nie mamy pozycji medalowej, ale ten sport dopiero się rozwija. Byłoby dziwne, gdyby nowicjusze przyszli i z marszu zaczęli wygrywać. Cieszymy się, że weszliśmy do pierwszej dwudziestki na świecie i pierwszej dziesiątki w Europie. To daje nam motywację i jest wyznacznikiem, że robimy to dobrze.
Sport przeciwko wykluczeniu
Jeśli chodzi o amatorskie uprawianie przeciągania liny, to nie ma żadnych przeciwwskazań. Co więcej: dyscyplina wpisuje się w wytyczne dla sportu przygotowane przez Unię Europejską. Dokument zwany „Białą księgą sportu” mówi o sportach najbliższych obywatelowi, czyli dyscyplinach, które są dostępne dla wszystkich. Liczą się łatwość rozgrywki, jasność procedur, niskie koszty wdrożenia, dostępność oraz możliwość rozgrywania sportu wszędzie. Przeciąganie liny spełnia wszystkie te kryteria. Jest niesamowicie proste. Nie musimy znać technik, wykonywać skomplikowanych ruchów – po prostu ciągniemy linę. W piłce nożnej mamy np. pułapkę ofsajdową – trzeba się zastanowić, na czym to polega. A tutaj zasady są jasne. Jeśli kolorowy znacznik zostanie przeciągnięty za pachołek, drużyna wygrała, jeśli drużyna się przewróciła i nie wstała – przegrała. Mamy też tanie koszty wdrożenia: wystarczy mieć linę, czyli niezbyt drogi sprzęt sportowy. Nie potrzebujemy boisk, orlików, drogich hal, basenów, bieżni. Linę możemy przeciągać w dowolnym miejscu: w szkole, na trawie, na plaży (choć niekoniecznie na asfalcie, bo przewrotki mogą skończyć się kontuzją albo zdarciem skóry). W innych sportach zespołowych jest tak, że zawodnik albo strzelił gola, albo nie trafił do bramki, bramkarz albo obronił, albo przepuścił strzał. To już powód do tego, żeby go uwielbiać czy wytykać palcem. W przeciąganiu liny wygrywa lub przegrywa drużyna, a nie konkretny zawodnik. Nie ma tak, że ktoś włożył mniej siły i przegrana to jego wina. Tego zwyczajnie nie da się zmierzyć.
– I mamy kolejny ważny aspekt – przeciwdziałanie wykluczeniu – podkreśla Bajkowski. – To nie takie proste: zachęcić do sportu dzieci słabsze, mniej sprawne ruchowo, otyłe. Sprawić, by same chciały, a nie musiały uprawiać jakąś aktywność fizyczną. W przeciąganiu liny drużyna działa razem, wszyscy pracują jednakowo. Nie ma obarczania kogokolwiek winą. To ważny aspekt w budowaniu drużyny, jej jedności, spójności.
Zaczyna się lato i luzowanie obostrzeń – to dobry czas, żeby zainteresować się sportem. Tym bardziej że PZPL prowadzi akcję „Przeciągnij mnie do sportu” (#przeciagnijmniedosportu), skierowaną do szkół, samorządów, klubów sportowych. Jeśli jakaś instytucja jest zainteresowana rozwijaniem tej dyscypliny u siebie, PZPL deleguje trenera lub kwalifikowanego sędziego, by przeprowadził szkolenie.
– Pokazujemy, że nasz sport jest łatwy, a jednocześnie skodyfikowany, ma swoją formę wyczynową – mówi prezes Dariusz Bajkowski. – Jeżeli ktoś chciałby rozpocząć przygodę z przeciąganiem liny, to możemy bardzo szybko nauczyć go zasad. Być może później taka osoba zechce zostać z nami na dłużej i w przyszłości będzie zawodnikiem wyczynowym?