Adam i Bartosz Kurkowie: miłość do siatkówki ma się we krwi

Chociaż fizycznie Adam i Bartosz Kurkowie są bardzo podobni, to charaktery – jak mówi Kurek senior – mają zupełnie inne. Najsilniej łączy ich jedno: wspólna pasja do siatkówki.

Bartosz Kurek nie lubi rozmawiać z mediami. Trudno się do niego dodzwonić – szczególnie teraz, kiedy jest poza Polską i gra w barwach tureckiego Ziraatu Bankasi. Jednak w nielicznych rozmowach z dziennikarzami, pytany o początki swojej kariery i miłość do sportu, zawsze odpowiada: „To dzięki moim rodzicom”. Nie powinno to dziwić, bo zarówno matka, jak i ojciec Kurka grali w siatkówkę.

W rozmowie z portalem Reprezentacja.net powiedział: „Tata zrobił swoje przez to, że był siatkarzem. Nie namawiał mnie do uprawiania siatkówki. Nie musiał tego robić. Ja sam przychodziłem na mecze, czasem nawet jeździłem na spotkania wyjazdowe. Obyłem się z tą atmosferą i spodobało mi się”.

Bartosz Kurek sport ma we krwi – to pewne. Już jako małe dziecko odbijał balona tak, jak jego tata piłkę. Sport w domu Kurków był jednym z bardzo ważnych elementów. Początkowo Bartosz wybrał koszykówkę, ale po czasie przegrała z siatkówką. Nie minęło kilka lat, a zagrał z ojcem w drużynie, ramię w ramię.

„Muszę powiedzieć, że było mi łatwiej zbierać pierwsze siatkarskie szlify, kiedy obok siebie miałem ojca, a nie kolegę, który zawsze traktuje cię inaczej niż tato. Nie miałem nigdy taryfy ulgowej, ale to zawsze był ktoś, komu mogłem zaufać i na kogo mogłem liczyć. Owszem, zwracał mi uwagę, ale zawsze były to cenne rady, a nie taka sztuka dla sztuki” – wspominał w jednym z wywiadów.

Bartosz Kurek często także podkreśla, jak ważną rolę w jego późniejszej karierze odegrali rodzice. W rozmowie z magazynem „Logo” przyznał, że po wygranych mistrzostwach Europy narzucił sobie ogromny rygor i skupiał się na tym, żeby być najlepszym. O klasę lepszym niż wszyscy wokół. I przez to słabo grał. Wtedy pomogli rodzice, którzy nie gryzą się w język, gdy coś jest nie tak.

„Pomogły wzory, jakie wyniosłem z domu. Widziałem, jak tata reagował po porażce, jak zostawiał to w szatni. Nie przynosił problemów z boiska do domu. W sumie… byłem megaszczęśliwym dzieckiem dwójki sportowców, a często różnie z tym bywa w takich rodzinach. W każdym momencie rodzice byli przy mnie. Dziś też mogę zadzwonić, poprosić o radę, więc tak, to pomaga” – mówi Kurek.

Z ojcem Bartka Kurka o wiele prościej umówić się na wywiad. Zgadza się od razu, a podczas rozmowy podkreśla: – Bartek ma po nas warunki fizyczne, ale też zacięcie i miłość do siatkówki. Tę pasję się dziedziczy.

Aktorzy często mówią, że nie chcieliby, żeby ich dzieci poszły tą samą zawodową ścieżką. U sportowców jest inaczej?

Nie chcę odpowiadać za wszystkich, ale ja nie miałem takich obiekcji. Chociaż, to trzeba przyznać, Bartek nie został siatkarzem przez przypadek i pewnie w jakimś stopniu przyczyniłem się do tego. Od samego początku mojej siatkarskiej kariery Bartek był ze mną, chodził na mecze, wiedział, czym się zajmuję. Moja żona zresztą też była siatkarką, ale ze względu na Bartka musiała przerwać karierę. Dlatego naturalnie siatkówka była w domu. Oczywiście, to nie jest łatwy zawód. Wiąże się z wyrzeczeniami, ja także przeżywałem tygodniowe rozłąki z żoną, kiedy musiałem wyjeżdżać z Nysy razem z drużyną. Mimo to nie miałem problemu z tym, że Bartek również chce się tym zająć. Ale nie naciskaliśmy na niego, żeby zajął się sportem profesjonalnie. To stało się samoistnie.

Podobno zdolności wykazywał już w dzieciństwie, kiedy zamiast piłki odbijał balonik?

Dokładnie tak było! W domu nie mieliśmy warunków, żeby mógł bawić się piłką, więc odbijał balonik. Od razu – choć to może w takim kontekście brzmi zabawnie – było widać u niego predyspozycje.

Kiedy pierwszy raz zobaczył go pan na boisku?

Bardzo późno, mówiąc szczerze. Już dość długo trenował, ale nie chciał, żebym przychodził i widział, co robi. Pierwszy raz zobaczyłem go w akcji po dwóch, może trzech latach, od kiedy zaczął trenować.

Dobrze sobie radził?

W młodości był bardzo szczupły, miał długie nogi i ręce, przez co nie był do końca skoordynowany. Kiedy zobaczyłem go w akcji po raz pierwszy, przypominał pozycję zawodnika, przejawiał jakieś warunki i dawał nadzieję, że będzie dobrze grać. Ale jeszcze sporo pracy było przed nim.

Aż w końcu zagraliście razem w Stali Nysa.

Ewenement. Bartek miał wtedy 16 lat. Byłem bardzo sceptycznie nastawiony do tego pomysłu. Nie tylko dlatego, że to mój syn, ale dlatego, że to był zespół pierwszoligowy, a Bartek był młodym zawodnikiem, niedoświadczonym. Ówczesny trener, świętej pamięci Jurek Salwin, upierał się i mówił: „On jest gotowy”. W końcu mnie przekonał. Zagraliśmy razem w ekstraklasie.

Jak było?

Śmiesznie, bo to bardzo rzadkie, że ojciec i syn grają razem w najwyższej klasie. I to jeszcze w sporcie, w którym wiek gra rolę. Co więcej, on był najmłodszym zawodnikiem, ja – najstarszym. Wszystko to wydawało mi się dziwne i zabawne jednocześnie. Ale jedno, może dwa spotkania wystarczyły, żeby to wszystko się zatarło.

Nie było miejsca na relację ojciec–syn?

Na treningach było. Nie ukrywajmy, Bartek był najmłodszy, więc musiał być nieco inaczej traktowany, łagodniej. Ale na meczach nie ma na to czasu, jest po prostu walka o zwycięstwo.

Nie pojawiały się komentarze, że to pan załatwił mu tę pracę?

Były, oczywiście. Nawet do tej pory słyszę czasami, jak wypowiadają się niektórzy dziennikarze, że Bartek, Jakub Jarosz czy Fabian Drzyzga mieli prostą drogę do kariery. A to nieprawda! Oni mają ciężej, bo noszą brzemię swoich ojców, którzy też grali w siatkówkę. Byli do nich porównywani, a z drugiej strony słyszeli głosy: „Tata ci załatwił”. To bardzo trudne.

Próbował pan wpływać na wybory syna? Czytałam, że wybór Mostostalu Kędzierzyn był podyktowany tym, że z Kędzierzyna jest blisko do Nysy.

Nie do końca o to chodziło. Kędzierzyn był dobrym wyborem dla Bartka, bo stawiał na młodych chłopców, dawał szanse na rozwój. Wszyscy startowali z jednego poziomu, trzeba było wywalczyć swoją pozycję. Oczywiście dodatkowym plusem było to, że miał do domu 70 kilometrów. Ale jakby zdecydował, że wyjeżdża dalej, wspieralibyśmy go tak samo.

Jesteście podobni?

Ja tego nie widzę, ale moja żona twierdzi, że wizualnie jesteśmy do siebie podobni. Charaktery mamy zdecydowanie odmienne. A jeśli pyta pani o granie, to trudno jest to porównać. Bartek jest dziś profesjonalistą. Kiedy ja grałem, w latach 80., siatkówka ligowa nie była tak zorganizowana jak obecnie. To były zupełnie inne czasy i my też różniliśmy się od dzisiejszych zawodników.

Jakby miał pan opisać swojego syna…

…powiedziałbym, że jest superprofesjonalistą, chce wykonywać wszystko na sto procent, co nie zawsze jest dobre. Musi być cały czas w ruchu, bez przerwy, jest nastawiony na trenowanie najwięcej, jak się da. Nawet jak przyjeżdża do Nysy, od razu załatwia sobie jakieś dojście do siłowni albo biega czy jeździ na rowerze. Zbliża się do trzydziestki i chciałbym mu życzyć, żeby ta wytrwałość w nim pozostała.

Czy miłość do sportu przekazuje się w genach?

Na pewno! Nie ukrywajmy – jeśli młody człowiek ma rodziców, którzy zajmują się czymś innym, a sport nie jest w rodzinie żadnym tematem, to prawdopodobieństwo, że zostanie sportowcem, jest mniejsze. U nas było inaczej. Ja jestem wysoki i grałem w siatkówkę. Moja żona jest wysoka i grała w siatkówkę. Bartek całe dzieciństwo przesiedział na salach gimnastycznych. W jego przypadku prawdopodobieństwo, że zajmie się sportem, było bardzo duże. Zdecydowanie po nas to odziedziczył. Chociaż z drugiej strony nasz młodszy syn, który ma 13 lat, raczej sportowcem nie zostanie. Mimo to zachęcamy go do biegania, pływania, staramy się go ukierunkować, mówimy, jak ważna jest aktywność w życiu. Namawiamy, rozmawiamy, pokazujemy na przykładzie Bartka, jak można się rozwijać i co daje uprawianie sportu.

Czyli nie jest typem młodszego brata, który koniecznie chce być taki jak starszy?

Raczej nie. Ale też pewnie wpływ na to ma fakt, że ja nie pracuję już w sporcie. Chłopcy mają więc dwóch różnych ojców. Bartek miał ojca siatkarza, teraz jestem ojcem strażakiem. Ten zawód jest oczywiście związany z aktywnością i sportem, ale na zupełnie innym poziomie.

Bartek prosi pana o rady?

Jeśli już o nią prosi, to musi być bardzo zdeterminowany. Na ogół jest samodzielny, radzi sobie w stu procentach sam. Czasami dzwoni, żeby pogadać, ale częściej prosi o rady życiowe niż sportowe.

Komentuje pan jego mecze? Dzwoni pan po spotkaniu i mówi, że tu było źle, a tam dobrze?

Oczywiście. Ale to są raczej kilkuminutowe rozmowy, a nie kilkugodzinne. Wystarczy parę zdań: tu coś poszło nie tak, co innego było świetnie rozegrane.

Czy syn na boisku różni się od tego Bartka, który przyjeżdża do domu?

Jest niezmienny. Kiedy jest w swoim sportowym amoku, nie ma znaczenia, gdzie akurat się znajduje. Ale zawsze jest to człowiek skromny, nieudzielający się publicznie. Woda sodowa nie uderzyła mu do głowy, chociaż większość rodziny widuje go częściej w telewizji niż na żywo.

Ojciec Kurek jest dumny z syna Kurka?

Bardzo dumny. Osiągnął w sporcie dużo więcej ode mnie i myślę, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.