Mała akrobatka, która… odkręca w domu słoiki

Paulinka to jedno z tych dzieci, o których mówi się, że nie usiedzą w miejscu. Wszędzie jej pełno: jeśli akurat nie podciąga się na drążku w przejściu między korytarzem a kuchnią, to robi gwiazdę w dużym pokoju. Albo stoi na rękach, a nawet… na jednej ręce!

Siły i formy może jej pozazdrościć niejedna dbająca o kondycję dorosła kobieta. – Tak, to Paula odkręca w domu słoiki – mówi ze śmiechem mama Pauliny, Marta Król. Dziewczynka od trzech lat trenuje akrobatykę w Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”.

Żywe srebro

Dziewięciolatka od zawsze lubiła gimnastykę. – W wieku mniej więcej pięciu lat sama nauczyła się robić gwiazdę – mówi Marta. – To się nazywa „przerzut bokiem”! – prostuje słowa mamy Paulinka. Marta wiedziała, że w córce tkwi potencjał, który trzeba wykorzystać. Próbowała zapisać ją do Sokoła, kiedy dziewczynka miała cztery i pół roku. Niestety spóźniły się na rekrutację. Rok później zabrakło miejsc. Dopiero trzecia próba okazała się skuteczna.

Wcześniej Paulina chodziła na basen i balet. Pływanie pokochała od razu: szło jej świetnie, zdobywała medale i puchary na zawodach. Zresztą na basen regularnie chodzi do teraz. Raz w tygodniu godzina. W wakacje udało jej się zdać egzamin na kartę pływacką. – Teraz, kiedy jesteśmy nad wodą, śmiejemy się, że w razie czego to ona będzie nas ratowała – opowiada dumna mama.

Z baletem było różnie. Niby go lubiła, ale bywało, że przed zajęciami dopadała ją niechęć. Z akrobatyką to się nie zdarza. – Nawet jeśli jest bardzo zmęczona, chce jej się. Czasami mówię, że możemy dziś odpuścić, ale Paula ucina wtedy rozmowę stanowczym „co powiedziałaby na to trenerka?” – mówi Marta.

Nie trzeba pytać, czy dziewięciolatka lubi to, co robi. Wystarczy poobserwować przez chwilę. Jeśli tylko w zasięgu wzroku znajduje się kawałek wolnej podłogi, jest niemal pewne, że zaraz odbędzie się tam pokaz jakiejś akrobatycznej figury. Te fikołki i wygibasy dziewczynka prezentuje nawet na plaży albo w wodzie. Zdarzało się, że nad jeziorem robiła pod wodą stanie na rękach albo mostek. Tak już ma. Żywe srebro!

Nie tylko blaski

Bycie rodzicem małego sportowca to prawdziwe poświęcenie. Cały domowy grafik dostosowany jest do Paulinki. Treningi w Sokole odbywają się cztery razy w tygodniu: dwa razy dwugodzinne, dwa – trzygodzinne. Na zajęcia trzeba zawieźć, trzeba odebrać. A przecież są jeszcze szkoła, zadania domowe i środowy basen.

To wymaga poświęceń i doskonałej organizacji. Dlatego zdarza się, że między szkołą a treningiem Paula zjada obiad w samochodzie. Bywa nawet, że musi zgrzeszyć i zjeść drożdżówkę albo pączka, bo brakuje czasu na coś więcej.

W weekendy odbywają się zawody w różnych częściach Polski. Mama musi zawieźć córkę na miejsce zbiórki, a ponieważ chętnie podziwia jej występy, często wsiada w samochód i jedzie 100, 200 km, by kibicować.

Nie bez znaczenia są też wydatki. Same treningi kosztują kilkaset złotych. Do tego dochodzą opłaty za obozy (dwa razy w roku). – Trzeba też kupić odpowiedni strój: biustonosz sportowy, top, getry. I ciągle coś wypada: nowa torba podróżna na obóz, lakier do włosów (fryzura na zawodach musi być idealnie gładka, włosy spięte w kok) – mówi Marta i dodaje, że dla pasji córki cierpliwie znosi poświęcenia.

Sport wyczynowy to także wiele wyrzeczeń ze strony Paulinki. W wakacje, zamiast wylegiwać się na plaży, jedzie trenować. W ferie nieraz musi rezygnować z wyjazdu na narty, bo akurat odbywa się obóz szkoleniowy. – Widzę jednak, że to nie stanowi dla niej problemu. Choć lubi morze czy narty, akrobatyka to dla niej numer jeden i nigdy się nie użala – mówi mama.

– Zdarzyło się też, że na zawody Paulinka pojechała z bolącą stopą. Choć widziałam, że dużo ją to kosztuje, zacisnęła zęby i wzorowo wykonała salto – opowiada mama. Taką motywację i samozaparcie wyrabia w zawodniczkach trenerka, która namawia do ćwiczeń nawet przy lekkich kontuzjach. „Boli ręka, przyjdź ćwiczyć nogi. Bolą nogi, ćwicz ręce. Byle nie wyjść z formy” – słyszą często zawodniczki od swojej nauczycielki.

Życie na obozach

Obozy są obowiązkowe, dlatego jeśli rodzic decyduje się na wyczynówkę, musi liczyć się z tym, że będzie musiał wypuścić swoją pociechę spod klosza i pozwolić na samodzielny wyjazd.

– Za pierwszym razem naprawdę się stresowałam – mówi Marta. – Pakowałam ją chyba przez tydzień, żeby o niczym nie zapomnieć i przygotować rzeczy na każdą ewentualność – dodaje. Paulina miała wtedy siedem lat. Jej mama była pewna, że córka będzie płakać i tęsknić. Sądziła, że siedmiolatka nie będzie umiała spakować swoich rzeczy. Liczyła się więc z tym, że ich znaczna część już nie wróci z obozu. – Do dziś pamiętam, jak otworzyłam torbę po powrocie. Niczego nie brakowało, a ubrania były poukładane znacznie zręczniej, niż ja to zrobiłam – wspomina mama.

Córka podczas obozu bynajmniej nie płakała. Nie było na to czasu. Choć w trakcie wieczornych rozmów trochę się rozczulała, koleżanki szybko motywowały do wzięcia się w garść. Poza tym – zdaniem mamy – ta wieczorna nostalgia to w równym stopniu tęsknota, co zmęczenie.

Bo taki obóz to prawdziwa harówka. Rano trzy godziny treningu, trzy godziny po południu. Czasami wieczorem jeszcze jeden dodatkowy trening siłowy. Podczas ostatniego 10-dniowego obozu zimowego małe zawodniczki tylko raz były na basenie. I raz na łyżwach. Tyle z atrakcji. Reszta to po prostu ciężka praca. Na zwiedzanie okolicy zwyczajnie brakuje czasu. Gdy były nad morzem, na plażę dotarły tylko dwa razy.

Jak wspomina Paulinka, Martynka, czyli najmłodsza uczestniczka obozu, podczas pierwszego wyjazdu była dopiero w zerówce. – Radziła sobie, nie płakała – mówi Paulina i dodaje, że starsze koleżanki chętnie pomagały Martynce. – Wkładała tę samą bluzkę kilka dni z rzędu. Wytłumaczyłyśmy jej, że ubrania trzeba zmieniać – mówi zupełnie naturalnie dziewięciolatka.

Podczas wyjazdów dziewczyny wieczorami uczą się nawzajem nowych fryzur, rozmawiają, wyplatają bransoletki z gumek. Nie trwa to jednak do późna. Każda z nich wie, że musi ustawić budzik i rano punktualnie stawić się na śniadaniu. Zawieść trenerkę to wielka ujma, dlatego żadna nie chce sobie na to pozwolić.

Lekcja życia

Sportowy rygor przekłada się także na codzienne życie Paulinki. Dziewczynka sama pakuje sobie torbę na treningi, sama wstaje rano o szóstej, żeby przed szkołą zjeść solidne śniadanie. Mama nie musi jej budzić, dziewczynka wie, że trzeba wstać.

Wie też, że z powodu pasji nie może zawalić nauki. Mają z mamą taką niepisaną zasadę: do trzech trójek wszystko jest w porządku. Jeśli zdarzy się czwarta, trzeba zrezygnować z treningów i poprawić oceny. Do takiej sytuacji Paulinka jeszcze nigdy nie dopuściła. Gdy dostała pierwszą w tym roku szkolnym trójkę, bez słowa ją poprawiła. Mama nawet o to nie prosiła. Strach przed ewentualnym zakazem treningów wystarczył.

Bardzo dobre oceny w dzienniku to nie wszystko. Paulina chętnie zgłasza się do konkursów. Startuje w matematycznym i przyrodniczym. Tygodniami przygotowuje się, robi testy z lat poprzednich. Szczególnie przyroda wchodzi jej łatwo, ale czego się spodziewać po córce biologa i lekarza? W przyszłości Paulinka chciałaby zostać weterynarzem. Być może dlatego, że od urodzenia w jej domu jest urocza labradorka Hera.

Sportowe nawyki wpływają również na jadłospis Paulinki. Dziewczynka otwarcie krytykuje mamę i jej koleżanki, gdy w restauracji zamawiają frytki. – To sam tłuszcz i węglowodany – napomina wtedy. Sama, choć lubi słodycze, chętnie sięga po zdrowe jedzenie. Nie dlatego, że ktoś ją do tego namawia. Po prostu chce. Kiedyś obowiązkowo w jej plecaku lądowała butelka słodkiego napoju herbacianego ze sklepu. Teraz jest to bidon z niegazowaną wodą. Na obozie zawsze ma ze sobą kieszonkowe, jednak jeszcze się nie zdarzyło, by kupiła za nie coś słodkiego. Trenerka odradza i to działa.

– Widzę, że treningi ją zmieniły. Stała się bardziej obowiązkowa, sumienna. Nauczyła się współpracy i posłuszeństwa. Wszystko, co powie trenerka, jest święte. Krytykę przyjmuje z pokorą, a na treningach o pochwały nie jest łatwo – mówi Marta. Jak dodaje, przed zawodami nie trzeba budzić córki. Wstaje jeszcze przed mamą. Sprawdza, czy wszystko spakowała. Stroi się jak na ważne święto.

Raz do roku zawodniczki Sokoła dostają koszulki z logotypem. Paulinka uwielbia wkładać tę koszulkę do szkoły. – Nie dlatego, że jest wyjątkowo piękna. Chodzi o zamanifestowanie faktu, że jest członkiem towarzystwa gimnastycznego. Widzę, że jest z tego bardzo dumna.

Jak zauważa mama, dzięki akrobatyce córka stała się też znacznie pewniejsza siebie. Dostrzega, że coś jej wychodzi, i widzi, że swoimi umiejętnościami wzbudza podziw. Bo jak tu się nie zachwycić, jeśli mała dziewczynka wskakuje na parkingu na słup, podpiera się na nim rękoma i wystawia równiuteńko nogi w bok?

Nie o wyniki chodzi

Paulinka ma za sobą kilkanaście startów w zawodach w różnych częściach Polski. Ostatnio była nawet w Pradze. Jeszcze nie doszła do spektakularnych wyników, ale dla niej medale nie mają tak dużego znaczenia. Poza tym dziewczynki występują trójkami, dlatego na wynik nie pracuje się samodzielnie. A współpraca często jest utrudniona – jedna jest chora, inna ma lekcje na popołudniową zmianę i może przyjść tylko na część treningu.

Paulinka nawet nie pamięta, które miejsca zajęła w poszczególnych zawodach. Dziwi się, że ktoś przykłada do tego wagę, choć przyznaje też, że słabszy wynik motywuje do cięższej pracy. – Na akrobatyce po prostu jest fajnie! – stwierdza Paulinka i ucina rozmowę. Zamiast mówić dalej, woli pokazać idealnie wyrzeźbiony biceps. Robi wrażenie!