W piątkę rowerem przez świat

Z dzieciakami przemierzyli 15 krajów świata, większość na rowerach i z namiotami. Nie zrezygnowali z pasji mimo choroby córki. Aleksandra i Zbyszek z Krakowa, twórcy bloga Kajtostany, mówią: „Rowerowe wyprawy wychodzą nam na zdrowie i ciągle uczą. Każdego z nas”.

Podróżowaliśmy od zawsze. Jeszcze jako dzieciaki, każdy ze swoją rodziną – mówi Ola, zerkając na mapę świata, która rozciąga się przez całą ścianę salonu ich nowohuckiego mieszkania. Kajtek jest w szkole, Ruta z tatą na rehabilitacji, Wanda siedzi z nami przy stole. Chociaż jest najmłodsza (ma zaledwie dwa latka) widziała już z rodzicami Bałkany oraz wie, jak się jeździ w przyczepie rowerowej. Jej siedmioletni brat i czteroletnia siostra mają na koncie wyprawę przez marokańską pustynię, także w rowerowej przyczepie.

„Podróżą Roku została niezwykła rodzinna wyprawa Aleksandry Pająk-Gałęzy, Zbyszka Gałęzy oraz Ruty i Kajtka. Pojechać do Afryki na rowerze i to z dwójką dzieci to szczyt podróżniczego zaawansowania. Z namiotem, przyczepką rowerową i sakwami podróżnicy wyruszyli odkrywać bezdroża Maroka. Znaleźli piękne miejsca, spotkali niezwykłych ludzi i jeszcze bardziej pokochali wspólne podróżowanie” – tak pisały media o Kajtostanach, gdy trzy lata temu twórcy bloga otrzymali prestiżową nagrodę Traveler, przyznawaną przez czytelników „National Geographic”.

*

Jak zarazić kogoś bakcylem do wstawania z kanapy od najmłodszych lat, pokazali im rodzice. Nie były to wielkie wyprawy, choć Zbyszek zawędrował raz do ówczesnej Jugosławii. Ola zawsze spędzała wakacje w Polsce – jeden miesiąc nad morzem, drugi w górach.

– Chodziliśmy do szkoły sportowej i czasem inne dzieci się śmiały, że nie mamy butów czy dresów Adidasa. Trochę nas to uwierało. Wtedy mama wyjaśniała: „Tak, nie masz tych dresów, ale zapytaj się, czy twoi koledzy byli miesiąc nad morzem albo miesiąc w górach”. Wartość wyjazdów była najważniejsza i to mi zostało – wspomina Ola.

Poznali się na studiach i na wyprawy zaczęli jeździć razem. Kiedy w ich życiu pojawił się Kajtek, uznali, że będą kontynuować swoją pasję. Niewiele się w tej kwestii zmieniło, oprócz jednej zasadniczej sprawy: podróże stopem zastąpili wyprawami rowerowymi.

Jeśli spytasz Zbyszka, dlaczego wybrali akurat taki środek transportu, odpowie: „Bo lubię rower”. Jeździł na nim od zawsze, także na większe wyprawy. Ola używała roweru, żeby jeździć po mieście, ale nie na wycieczki. Pierwszą, nad Bałtyk, zaliczyła już z 14-miesięcznym Kajtkiem w przyczepie rowerowej. Zapakowali rowery do pociągu, a później sami przejechali Wybrzeże. Nie była to wielka odległość, ale Ola zakochała się od razu.

– Spaliśmy pod namiotem, głównie na dziko, z kuchenką, mieliśmy pełną niezależność. To pokochałam w rowerze najbardziej: wolność. Żadnego noża na gardle, że musisz się spieszyć na pociąg albo na zarezerwowany nocleg, bo możesz się rozbijać nawet co kilka kilometrów – podkreśla.

Spanie na dziko w namiocie i gotowanie na kuchence zostało im do dzisiaj. Dziadkowie nie dołączają do rowerowych wypraw, ale za to jeżdżą z wnukami na spacery po górach. Kajtek, jako najstarszy, zaliczył też górskie wypady z pradziadkami.

*

Podczas tej pierwszej wycieczki potrafili pedałować 80 km dziennie. Jak przekonują, do tego rodzaju wysiłku nie jest potrzebne specjalne przygotowanie fizyczne. Przed wyjazdami nie trenowali w żaden sposób. Podczas ostatnich wakacji pokonywali jeszcze mniej kilometrów, ponieważ Kajtek jeździ już na rowerze sam, więc trzeba się dostosować do jego tempa. Najbardziej wymagające pod kątem wytrzymałości jest ciągnięcie wszystkich rzeczy oraz dwójki dzieciaków w przyczepie. Jednocześnie Ola przyznaje:

– Nie ma za bardzo kiedy odpocząć, bo jeśli już zejdziesz z roweru, to wciąż trzeba się zająć dzieciakami: rozbić namiot, dać im jeść, przeczytać książkę na dobranoc. Cały czas jesteś w ruchu. Wbrew pozorom to na tym rowerze najbardziej się odpoczywa. Śmiejemy się ze Zbychem, że odpoczniemy, kiedy dzieci zaczną jeździć na obozy harcerskie.

W zeszłe wakacje po raz pierwszy pojechali na wyprawę całą piątką. Ola bardzo się cieszyła, że udało im się tak sprawnie zebrać. Przemierzyli w Polsce 500 km, z czego większość Kajtek przejechał sam, tylko czasem korzystał z holu. Dawał radę, choć nie oszczędził rodzicom komentarzy, że to „najgorszy wyjazd w jego życiu i już nigdy nie pojedzie z nimi na wakacje”.

– Kiedy jest głodny lub zmęczony, bunt jest zupełnie normalny. Nauczyłam się nie przejmować tymi tekstami, tylko odpowiednio na nie reagować. Bo później, gdy kładzie się w namiocie, są radość i opowiadanie, dlaczego było super – mówi mama Kajtka.

Rodzice widzą, ile Kajtkowi dają te wyjazdy, pod różnym kątem. Po pierwsze, gdy przez dwa miesiące nie ma kolegów ze szkoły i treningów, staje się on superkompanem do zabawy dla sióstr i jeszcze lepiej się nimi zajmuje. Po drugie, wreszcie maksymalnie wykorzystuje pokłady swojej energii.

– Jeśli nie motywujesz dziecka do ruchu, to go trochę okaleczasz, bo ono go potrzebuje. Widzę, jak Kajtka nosi, gdy przychodzi po szkole do domu, a i tak gra w piłkę nożną trzy razy w tygodniu i pływa. Nie chodzi o wyczynowy sport, tylko o aktywność. Podczas naszych podróży mówił, że nie ma już siły dalej pedałować. Brałam go na hol, po 10 km schodziliśmy z rowerów, a on za chwilę brał piłkę i z nią biegał – zauważa Ola.

*

Mają swoje podróżnicze zwyczaje. Dużo śpiewają (ostatnio piosenkę Lato, lato), wożą ze sobą zabawki i piłkę, zawsze starają się też znaleźć jakąś wodę do pływania. Grają w alfabety, czyli szukanie rzeczy na wybraną literę (to ponoć dobra metoda na zajęcie myśli dzieciaków, gdy łapie je zmęczenie). Rzadko jest nudno, bo Gałęzowie jeżdżą zazwyczaj po takich terenach, że nawet znalezienie lodów urasta do rangi wielkiej misji. Podczas ostatniego wakacyjnego przejazdu po Polsce było tak gorąco, że pierwsze lody musiały już „wjechać” do śniadania. – Kiedy na niebie nie ma grama chmurki, to rzeczywiście jest trochę ciężko, ale z wiślanej trasy rowerowej odbiliśmy na takie drogi, żeby jechać lasami, i to się super sprawdziło – wspomina Ola.

Misją dla dzieci jest też rozbicie obozowiska. Rodzice starają się, żeby każdy miał swoją funkcję. Ktoś przypina tropik do masztu, ktoś pompuje materac, ktoś zaczyna przygotowywać kolację. – Albo po prostu dzieciaki się ładnie bawią, żeby nam w tym wszystkim nie przeszkadzać – mówi mama ze śmiechem.

*

Wtedy nad Bałtykiem Ola połknęła takiego rowerowego bakcyla, że to ją bardziej ciągnęło na wyprawę niż Zbyszka. Kiedy na świecie pojawiła się Rutka, stwierdzili, że to najlepszy moment, żeby w ten sposób spożytkować urlop macierzyński. Gdy córka skończyła pół roku, pojechali na siedmiomiesięczną wyprawę: Maroko, Hiszpania, Portugalia, Francja, Niemcy. Rowery zapakowali do samolotu. Udało się znaleźć tanie loty w jedną stronę do Malagi.

– Nie pamiętam z tej podróży żadnych negatywnych historii. Minęły trzy lata, więc może to wszystko się idealizuje. Wiem na pewno, co było najlepsze w tej wyprawie: pustynia w Maroku. Uwielbiam przestrzeń. Choć przez pustynię ciągnie się wyasfaltowana droga, praktycznie nie ma tam ludzi – wspomina. Dotarli prawie do granicy z Algierią.

Gdy wyruszali z Polski, Kajtek potrafił jeździć tylko na biegówce, ale rodzice się poświęcili i zabrali dodatkowy rower, dwukołowy. Ważył aż 10 kg, więc Zbyszek już czasem chciał nim rzucać, ale opłaciło się – dziś syn może się chwalić, że nauczył się jeździć na rowerze w Afryce. Długie, proste, niemal pozbawione ruchu drogi na pustyni były idealnym miejscem do nauki. Później, zamiast wsadzać Kajtka do przyczepy, rodzice mocowali do niej rowerek i chłopiec coraz częściej jeździł sam.

Podczas ostatniego noclegu na pustyni Kajtek zawołał mamę, żeby szybko do niego przyszła, bo jest z nim myszoskoczek. Ola się zebrała, ale z założeniem, że zwierzę zdążyło już uciec, chociażby od samego krzyku syna. Tymczasem myszoskoczek został na pół godziny, Kajtek go nakarmił, zbudował mu domek z kamyczków i gałązek. Bardzo chciał go zabrać ze sobą, jednak rodzice wytłumaczyli, że mama myszoskoczka byłaby smutna, gdyby ten nie wrócił do domu.

Obok żywej lekcji natury dzieci zawsze dostają żywą lekcję kultur. – W Maroku mieliśmy mnóstwo cudownych spotkań z ludźmi. Wszyscy do nas podchodzili, rozmawiali na migi, po francusku, zapraszali na posiłki, herbatę, nocleg. Nigdy nie odmawialiśmy. Już na granicy z Hiszpanią poczuliśmy, że jesteśmy z powrotem w Europie, gdzie ludzie jednak nie skracają tak dystansu. Jeśli zwrócą na nas uwagę, to zrobią zdjęcie z ukrycia, rzadko podejdą pogadać – podkreśla Ola.

Ale miłe gesty zdarzają się wszędzie. W Hiszpanii weszli raz do restauracji McDonald’s, aby złapać wi-fi, podładować telefony, coś przegryźć. Kiedy już odjeżdżali rowerami spod lokalu, pani z obsługi wyniosła im dwa zestawy Happy Meal dla dzieciaków.

Pierwszy raz całą piątką pojechali samochodem na trzy tygodnie na Bałkany. Wanda miała roczek, Rutka obchodziła na miejscu trzecie urodziny. To było już po diagnozie starszej córki.

*

Teraz planują podróże tak, że szukają w Polsce fajnych ośrodków rehabilitacyjnych i udają się do nich lub wracają rowerami. W ten sposób mogą łączyć podróżowanie rowerem z usprawnianiem Rutki. U córki zdiagnozowano dziecięce porażenie mózgowe.

O wartości bloga, którego prowadzą – kajtostany.pl – przekonują się za każdym razem, gdy ktoś napisze im wiadomość, że dzięki ich wyprawom wybrał się na własną albo zaczął o niej realnie myśleć. Jednak jeszcze większą wartością okazał się dla nich odzew na diagnozę Rutki. Gdy Ola przeżyła ją wewnątrz siebie, poukładała rzeczy w głowie i wreszcie napisała post o chorobie, odezwało się mnóstwo ludzi ze wsparciem zarówno mentalnym, jak i praktycznym. Jeden czytelnik dał znać, że pracuje w sklepie medycznym, więc wyśle Rucie specjalne buty. Wracało proste ludzkie dobro.

– Przez chwilę było ciężko. Zadręczałam się, czy zrobiłam coś źle w ciąży, czy może wyjazdy były przesadą, rozmawialiśmy z wieloma specjalistami. Każdy mówił, że nawet daleka wyprawa do Maroka w żaden sposób nie wpływa na uszkodzenie mózgu. Po otrzymaniu diagnozy nie wiedzieliśmy przecież niczego o mózgowym porażeniu. Zaczęliśmy się uczyć, weszliśmy w proces rehabilitacji, życie powoli wracało do swojego normalnego tempa. Wiadomo, że musimy się skupić na rehabilitacji, bo teraz Rutka jest najbardziej elastyczna, ale oprócz tego nic się nie zmieniło. To dalej to samo dziecko, ta sama kochana istota sprzed diagnozy, a więc i nasze życie nie powinno się zmieniać – wyznaje Ola i wspomina, jak Kajtek raz spytał, kiedy on, tak jak Rutka, pójdzie do szpitala. Wtedy ze Zbyszkiem zdali sobie sprawę, że czas zacząć normalnieć, bo w tej rodzinie każdy ma swoje potrzeby i wszystkie po kolei muszą zostać spełnione, żeby rodzina prawidłowo i szczęśliwie funkcjonowała. Jedną z tych potrzeb są wyprawy na rowerze.

Szkoda, że Rutka nie zaczęła rehabilitacji jeszcze wcześniej, ale z drugiej strony specjaliści przekonują rodziców, że i w tym można znaleźć plusy, bo podróże bardzo dobrze na nią wpłynęły, jeśli chodzi o tzw. integrację sensoryczną. Dziewczynka podczas wypraw z rodzicami miała kontakt z trawą, piaskiem, przeróżnymi zapachami, kolorami, dźwiękami – czymś zupełnie innym niż w domu. Dzieci z jej chorobą mają problem chociażby z chodzeniem boso ze względu na dużą wrażliwość stóp.

– Pozwalamy jej na wszystko: wspina się, jeździ na trójkołowej hulajnodze, próbuje rowerka biegowego. Ruch jest niesamowicie ważny, nawet jeśli niedoskonały, bo nogi nie słuchają, jak powinny. Pokazujemy jej, że nie ma żadnych ograniczeń, tak by kiedyś mogła sobie radzić w społeczeństwie – opowiada mama.

*

Dla Gałęzów plusy roweru są tak oczywiste, że aż trudno im o nich opowiadać. – Wiadomo, że czasem czuję ból pleców, ale wtedy ćwiczę jogę i od razu jest lepiej. Każdy ruch musi być zrównoważony. Jeśli podróżujesz z dziećmi, to nie porywasz się na wielkie długości, wysokości i prędkości, więc wysiłek jest umiarkowany. Poza tym dzięki rowerowi jesteśmy z naturą, oddychamy lasem, obserwujemy ptaki – wyjaśnia Ola.

Na koniec pytam o dwie rzeczy. Pierwsza to, czy wyobrażają sobie inne życie. – Nie, wszystkich nas strasznie nosi, mimo że przy takiej ekipie i mieszkaniu na czwartym piętrze, bez windy, ten ruch cały czas jest. Dlatego tak się cieszę na każdą wyprawę, czy to do Maroka, czy to po Polsce. Miejsce się nie liczy. Chodzi o cały proces podróżowania, bycie w drodze, zmianę klimatu i ludzi. To daje radość – ocenia podróżniczka i dodaje, że w nagrodzie Traveler ucieszył ich nawet nie własny sukces, ale fakt, że została doceniona właśnie rodzina. Samemu podróżuje się jednak inaczej.

Druga to, co by powiedzieli tym rodzinom, które jeszcze nie wstały z kanapy. – Całe życie polega na tym, żeby przełamywać swoje granice, lęki. Powinniśmy je dostrzegać, a potem próbować przekraczać, żeby życie miało sens. Wspólne podróże bardzo dużo dają, jeśli chodzi o bycie razem, i są świetną nauką dla wszystkich. Wierzymy w siły i możliwości dzieciaków, dzięki czemu one także wierzą w siebie. Wszystkim nam wychodzi to na zdrowie. A poza tym ponoć najwięcej wypadków zdarza się w domu.