Najważniejsze to mieć pasję i nigdy nie rezygnować!

Michał, Ula i Kamilek z Krakowa to modelowy wręcz przykład tego, jak żyć aktywnie. Czego oni nie robią! Pływają, biegają, wspinają się, jeżdżą na rowerze, trenują karate. Choćby nie wiem co, na sport w ich życiu zawsze znajdzie się czas.

Ula, zgrabna blondynka z burzą drobnych loczków jak sprężynki, w zeszłym tygodniu wróciła z Półmaratonu Praskiego w Warszawie. Jest zadowolona, bo pobiła swój rekord: przebiegła cały dystans (21 km) w godzinę i 45 minut. To jej piąty start w półmaratonie.

– Szukałam trasy, na której mogłabym pobić swój rekord – tłumaczy. – Przeczytałam w internecie, że tam można zrobić życiówkę. I rzeczywiście, trasa była płaska jak stół. Warunki idealne: nie padało, biomet korzystny, wiatr zawsze w plecy. – Śmieje się. – Ale i tak myślałam, że pogubię nogi. To było trochę ponad moje siły. Kiedy zobaczyłam, że przebiegłam dychę z tak dobrym czasem, pomyślałam, że nie mogę tego zmarnować. W przyszłości chciałabym osiągnąć czas o pięć minut krótszy, tak sobie założyłam – zdradza.

Po swoim pierwszym półmaratonie powiedziała: nigdy więcej! Po czym jeszcze tego samego dnia zaplanowała wyjazd na… kolejny półmaraton, tym razem w Lizbonie.

Ula pracuje jako analityk w dużej krakowskiej korporacji. To typ dziewczyny, która w domu ma porządek, gorący obiad na stole, a do tego wygląd i kondycję nastolatki. Zawsze ma wszystko pod kontrolą, wszystko na czas, dopracowane w każdym detalu. Perfekcjonistka. Potrafi robić sto rzeczy naraz. Energiczna, uśmiechnięta, sympatyczna. W szkole też była aktywna, sprawna fizycznie, na świadectwie piątka z wuefu.

– Ale biegać nie cierpiałam – przyznaje. – Bolały mnie od tego głowa, uszy. Dopiero mąż mnie przekonał. Widziałam, że Michał robi tyle fajnych rzeczy, imponował mi tym.

Michał, szczupły, sympatyczny blondyn, śmieje się i mówi:

– Zasiałem ziarno, które zakiełkowało kilka lat później. Bo ja w zasadzie nie biegam już w maratonach. Ale tak, to prawda, że zawsze zachęcałem Ulę do biegania. Kiedy widzę, że siedzi w domu, choć miała plan, żeby iść pobiegać, to ją dopinguję, delikatnie wypycham.

Ula biega na rekord. Ma specjalny podświetlany zegarek (dostała w prezencie od męża), który pokazuje jej, ile już przebiegła kilometrów, dzięki temu wie, jak rozłożyć siły. Wzięła też kilka lekcji z trenerem, który pokazał jej właściwą technikę biegu, jak ruszać rękami, jak stawiać stopy, określił odpowiednie dla niej tętno i tempo. Zaczynała od wolnego biegu, żeby organizm się przyzwyczaił, nauczył się odpowiednio zarządzać tlenem.

– Na treningu biegasz wolniej, a na startach się wykańczasz – mówi Ula. – Na tym to polega, jeśli chcesz coś osiągnąć. Ja mam swój cel i dlatego na trasie daję z siebie wszystko – podkreśla.

W wolnych chwilach Ula układa mozaiki. Bajecznie kolorowe, przepiękne. Rysuje wzór, a później wykleja go kawałkami pokruszonych ceramicznych płytek. Spod jej rąk wychodzą prawdziwe dzieła sztuki: wspaniały wielobarwny paw, szczur inspirowany obrazem Banksy’ego.

Jakby mało było tego wszystkiego, Ula trenuje też crossfit. To ćwiczenia siłowe i kondycyjne. Wymagają ogromnej sprawności, wytrzymałości, ale bardzo ważna jest też technika wykonywania ćwiczeń.

– Lubię trenować w grupie – mówi Ula. – To mi daje motywację. Poza tym kiedy trener mnie prowadzi, czuję, że ktoś się mną opiekuje, ktoś nade mną czuwa, interesuje się moimi wynikami. A mąż odwrotnie: on jest indywidualistą, liderem, wszystko chce robić sam.

Trenuje dla siebie, nie dla wyniku

Michał pracuje jako informatyk. To typ introwertyka. Mówi niewiele, ale od czasu do czasu rzuca uwagę, która sugeruje, że kiedy zechce się otworzyć, zmienia się w duszę towarzystwa. Ma ironiczne poczucie humoru.

W przeciwieństwie do żony Michał uprawia tylko takie sporty, które sprawiają mu przyjemność i go nie męczą. Stoi na stanowisku, że organizm sam najlepiej wie, czego potrzebuje. I jeśli się go do czegoś zmusza, może to przynieść skutek wyłącznie przeciwny do zamierzonego.

– Nie mam planu ani celu – podkreśla. – Trenuję wyłącznie dla samego siebie, nie dla wyniku. Uprawiam sport po to, aby mieć więcej siły, być zdrowym, w dobrej kondycji. Bieganie poprawia krążenie, sprawia, że ma się dobry wzrok. Wybieram tylko takie aktywności, które mogę wykonywać w każdym miejscu i o dowolnej porze. Nie lubię się uwiązywać.

Michał ma więc taki system, że trenuje pomiędzy. Pomiędzy oddaniem synka do przedszkola a pracą, pomiędzy pracą a powrotem do domu, pomiędzy zabawą z synkiem a obiadem, pomiędzy obowiązkami a rozlicznymi innymi hobby, które ma. Jeśli znajdzie gdzieś jakąś wolną godzinę, to wypełnia ją sportem. Obojętnie jakim. Różnorodnym. Tak żeby organizm za bardzo się nie przyzwyczaił, nie znudził. To może być ścianka wspinaczkowa (dawniej Michał wspinał się w plenerze: Dolina Będkowska, Bolechowice, Słoneczne Skały, ale odkąd ma synka, szkoda mu na to czasu). Jeśli ma większą ochotę na trening, to się wspina; jeśli mniejszą – większość czasu gada z innymi wspinaczami. Nic na siłę.

Teraz akurat biega, pływa (dwa razy w tygodniu) i jeździ na rowerze (do pracy i z pracy), bo przygotowuje się do triatlonu (10 km biegu, 45 km na rowerze i 950 m do przepłynięcia). Zawody mają się odbyć w październiku w Ustce, w Dolinie Charlotty.

– Dzięki temu triatlonowi w końcu była okazja, żeby nauczyć się pływać – mówi. – Do tej pory pływałem tak jak większość osób, żabką, machałem nogami i rękami na tyle, żeby utrzymać się na powierzchni. Teraz wziąłem lekcje.

Mieszkają niedaleko jeziora. I tam Michał trenuje dwa razy w tygodniu. Samotne pływanie na otwartym, niestrzeżonym akwenie nie jest bezpieczne. Dlatego Ula kupiła mu bojkę. Wystarczy przewiązać ją wokół pasa – i gotowe.

– Sam pewnie nigdy bym o tym nie pomyślał – przyznaje Michał. – Jakoś zawsze wychodziłem z założenia, że jeśli zabraknie mi sił, kiedy będę płynął kraulem, to zmienię styl na inny albo położę się na wodzie. Ważne, żeby nie spanikować.

Kiedy po pracy wraca na rowerze do domu, zawsze wybiera taką trasę, żeby była też interesująca, przyjemna dla oka. W Tyńcu lubi usiąść na skale, napić się coli. W Hucie, na placu Centralnym, zawsze zatrzymuje się na lody. Jazda dla samej jazdy to nie dla niego. Nie potrafi cisnąć ile sił w nogach. Ważna jest też ta wartość dodana, która wiąże się z uprawianiem sportu.

– Fajnie jest też korzystać z pór roku, z przyrody, z tego, co dają lato, zima – mówi Michał. – Ktoś, kto cały czas chodzi na siłownię, nie widzi słońca, jeziora, drzew. A kiedy biega się w plenerze, można fajnie pozwiedzać. Na przykład na wakacjach w dwie godziny zobaczyłbym może dwie ulice, a biegając, zwiedzę całe miasteczko.

W wolnych chwilach uczy się języków obcych (z książek) – zna angielski, hiszpański, włoski. Gry na pianinie nauczył się z internetu. Jego wielką miłością są stare samochody. Jest fanem peugeotów. Potrafi godzinami siedzieć w warsztacie i przy nich dłubać (z tutorialu na YouTubie można się dowiedzieć np., jak zregenerować tarcze hamulcowe). Pod Krakowem ma działkę i dom. Tam też wszystko robi samodzielnie. Generalny remont to jego dzieło (Ula oczywiście dzielnie mu pomagała): nowe ściany, dach, podłoga, drewniana sauna, a teraz taras i pergola. To samorodny talent – za cokolwiek się weźmie, świetnie mu idzie. I to bez wysiłku.

Rower, karate, taniec

W tej sportowej rodzince jest jeszcze jedna ważna – a właściwie najważniejsza – osoba, czteroletni Kamilek. To wykapany tata: blond włoski, wielkie, niebieskie oczka i uśmiech od ucha do ucha. Słodziak jakich mało. Po prostu nie da się go nie lubić. O takich dzieciach mówi się „żywe srebro”. Wszędzie go pełno: biega, skacze, tańczy.

Zamiłowanie i talent do sportu najpewniej odziedziczył w genach. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że czterolatek jeździ samodzielnie na dwukołowym rowerku? Zakłada kask i pędzi tak, że nie sposób go dogonić! Ledwo nauczył się chodzić, a już rodzice posadzili go na rowerku biegowym. W mig opanował technikę. Tak samo było teraz.

– Z równowagą nie miał problemów, ale zwykły rower jest cięższy niż ten biegowy – opowiada tata. – Kiedy tylko zobaczyłem, że już daje sobie radę, że ma dość siły, by wjechać pod górkę, odkręciłem boczne kółka, pchnąłem go i pojechał.

Kamilek uwielbia tańczyć, w przedszkolu ma zajęcia z hip-hopu. Gdy tylko słyszy muzykę, zatrzymuje się i woła: „Mama, tańczymy!”.

– No i tańczymy gdzie popadnie – mówi ze śmiechem Ula. – Daje swoje popisy.

Niedawno Kamilek zaczął treningi karate. Spodobało mu się od pierwszych zajęć. Świetnie się bawił. Rodzice zapisali go na karate, bo sporty walki uczą dyscypliny, posłuszeństwa, pokory. Również po to, by poznawał nowe, ciekawe rzeczy, aby nie było tak, że po przedszkolu to tylko bajka albo piaskownica.

Chodzą na długie spacery. Naprawdę długie. W wakacje tata wziął Kamilka na wycieczkę w góry. Weszli razem na Turbacz.

– Trochę to trwało, w sumie 11 godzin, bo po drodze zatrzymywaliśmy się na zabawę gliną i oglądanie kamyków – mówi roześmiany Michał. – Gdy wracaliśmy, było już ciemno. Ale najważniejsze, że w końcu się udało. Kiedy było strome podejście, niosłem Kamilka. Sam przeszedł dobre 15 km. Zależy mi na tym, żeby synek był towarzyszem naszych aktywności. Na wiosnę kupię mu większy rower i będę go zabierał na wycieczki – dodaje.

W weekend Kamilek wziął udział w biegu na 100 m. Na początku trochę marudził, że nie chce. Mama powiedziała: „Dobrze, nie musisz, odbierzmy tylko koszulkę z numerem startowym”. Ta koszulka go przekonała. Wystartował w zawodach i dobiegł w połowie stawki, czyli całkiem nieźle. Dostał piękny medal z tygryskiem, który teraz z dumą wszystkim pokazuje.

– Chcę, żeby syn spróbował różnych rzeczy, ale do niczego go nie zmuszam – mówi Ula. – Dzięki temu, że zaczyna już teraz, to jeśli coś mu się spodoba i czegoś będzie chciał, w przyszłości może zajść daleko.

Chociaż Michał i Ula mają różne cele i pobudki, to sport jest dla nich tak samo ważny. Wzajemnie się motywują i dopingują. W półmaratonie w Bystrzycy Kłodzkiej w czerwcu biegli razem. To był chyba ich najtrudniejszy bieg. Trasa miała 200 m przewyższenia, więc przez jakieś 8 km mieli cały czas pod górkę. Dosłownie i w przenośni.

Niedługo, w październiku, planują kolejny wspólny półmaraton, tym razem w Amsterdamie. Martwią się tylko trochę tym, jaka będzie pogoda.

– Nawet jeśli będzie padało, pobiegniemy – mówi Ula. – Nie ma się co zniechęcać. Trudno wtedy będzie pobić rekord. Ale kiedy już się na coś decydujemy, to nie rezygnujemy.