W pieluchach na Świnicę

Tysiąc metrów różnicy wysokości w stosunku do punktu startowego, ponad cztery godziny marszu w wysokich górach. Do legendarnego Schroniska Téryego, wybudowanego po słowackiej stronie Tatr na wysokości 2015 m n.p.m., docierają tylko prawdziwi miłośnicy gór. Jan Latała (39 l.) wszedł tam z dwuletnim Piotrusiem na plecach. Była to jedna z licznych górskich wypraw Jana z synkiem w nosidle zamiast plecaka. – To, że masz dzieci, nie znaczy, że musisz rezygnować z pasji. To znaczy, że jest komu tę pasję przekazywać – tłumaczy.

Zobaczyłem Tatry i przepadłem

Jan wie, co mówi – on też połknął górskiego bakcyla za sprawą rodziców. – Mama i jej ojciec kochali góry i przyrodę w ogóle, szczególnie zaś ruch „w okolicznościach przyrody” – tłumaczy Jan. – W naszej rodzinie jedną z ulubionych form spędzania czasu była wycieczka, ale nie taka, w której pokonuje się odległość między punktami A i B. Jako dziecko właśnie na wycieczkach poznawałem świat, przyrodę, historię, czasem innych ludzi. Jednak pierwszy raz w Tatry pojechaliśmy stosunkowo późno. Miałem 12, może 13 lat. Pamiętam, że było to w moje imieniny, w październiku. Rodzice zabrali mnie nad Czarny Staw w Dolinie Gąsienicowej. No i przepadłem. Wcześniej jeździliśmy w Pieniny, w Beskid Wyspowy i Beskid Sądecki, ale Tatry kompletnie mnie urzekły.

Dolina Staroleśna (Słowacja), w stawku brodzi Piotruś

Rodzina Latałów zaczęła spędzać wakacje w Zakopanem, najchętniej na Harendzie. Jan najpierw wędrował z rodzicami, potem sam i z przyjaciółmi, coraz dalej i coraz wyżej. Uczył się gór, ale i one dawały mu nieraz nauczkę. Na przykład gdy uznał, że czapka z daszkiem to dyktat fasonu, a nie bezpieczeństwa, wrócił na kwaterę z udarem. Były oczywiście i przygody. Na przykład ta z kozicą. Po maturze i egzaminie na studia chłopak wybrał się do Doliny Jaworowej. – Szedłem sam – wspomina. – W pewnym momencie spotkałem schodzącego turystę, który zaczął mnie ostrzegać, że na szlaku jest kozica. Nie bardzo zrozumiałem ten ostrzegawczy ton, spotkanie kozicy w górach uznaje się za szczęśliwy traf. Ale ta rzeczywiście stała na szlaku, na środku wąskiej ścieżki, i nie zamierzała się ruszyć. Podszedłem do niej na jakieś pięć metrów i nagle zobaczyłem, jak różki się obniżają, a zwierzę zaczyna prychać i przebierać racicami. „Dla niej to będzie jeden skok” – pomyślałem. Wystawiłem przed siebie plecak i skuliłem się za nim. Kozica rzeczywiście skoczyła, ale na sąsiednią skałkę. Stanęła na niej i wyprężyła się jak na logo TPN-u. Pokazała, kto tu rządzi, i pozwoliła mi iść dalej.

Jak ojciec z synem

Daria, żona Jana, nie podziela jego górskiej pasji, ale rozumie, jak ważna jest dla męża. – Nie sposób zabronić człowiekowi tego, co kocha, co mu daje odskocznię od kłopotów i zmęczenia. Zwłaszcza bliskiemu człowiekowi, z którym chce się przeżyć wiele lat. Stawanie wbrew pasjom swoich małżonków, dzieci, najbliższych to prosta droga do kłopotów. Za to realizacja osobistych pasji daje ogromny komfort psychiczny i cementuje związek – tłumaczy Daria Dziecichowicz-Latała.

W drodze na Świnicę, w nosidle Piotruś

Kiedy ich pierwszy syn miał trzy tygodnie, sama wysłała męża w góry. – Zajmowałem się Piotrusiem od pierwszych dni, całe te trzy tygodnie siedziałem w domu. Jeden dzień na Lodowej Przełęczy był dla mnie jak haust świeżego powietrza – mówi Jan.

Na pierwsze urodziny tata kupił Piotrusiowi nosidło. Miał przy tym lekkie wyrzuty sumienia: to prezent dla syna, czy jednak bardziej dla siebie? Dziś wie, że dla obu. Piotruś polubił patrzenie na świat z wysokości ramion ojca już na pierwszym podmiejskim spacerze. Jan starannie zaplanował kolejną wycieczkę. Zanim zabrał syna w góry, przetestowali w podkrakowskich dolinkach, jak nosidło sprawdza się na dłuższych dystansach.

Szczyt ojcowsko-synowskiego wędrowania Latałów przypadł na drugi i trzeci rok życia Piotrusia. Mały polubił ten sposób spędzania czasu, chodzili coraz dalej. Wyjeżdżali wcześnie rano, zbierali się nawet po piątej, ale Piotrusiowi to nie przeszkadzało, spał w samochodzie. Potem Jan zaczął wyjeżdżać w piątek po pracy, na wyprawy z nocowaniem, żeby od rana być w górach. To była świetna szkoła rodzicielstwa – panowie radzili sobie sami, a mama, choć zawsze trochę o nich niespokojna, mogła uczyć się w domu do egzaminu specjalizacyjnego.

– Było oczywiste, że w weekend muszę zająć się synkiem, żeby Daria mogła się przygotować do egzaminu. I powiem szczerze, że gdybym miał te dziesięć godzin przesiedzieć z małym w domu, tobym pewnie oszalał z nim, a on ze mną. Na wycieczce to zupełnie inna jakość spędzanego czasu. Pewnie, że były i niedogodności: te wczesne pobudki, posiłki nie zawsze regularne, pieluchy czasem za ciężkie. Ale plusów było znacznie więcej niż minusów – opowiada nasz bohater.

– Pewnie bym się tak spokojnie nie uczyła, gdyby mąż dzielił się ze mną wszystkimi szczegółami przed wyjazdem – śmieje się Daria. – Ale on zwykle opowiadał: „Wiesz, zrobimy małą wycieczkę, jakieś spokojniejsze podejście, zresztą wszystko zależy od pogody”. A potem, koło południa, dzwonił: „Hej, jesteśmy na Świnicy. Na łańcuchach było trochę ciężko, ale poza tym spoko. Piotruś szczęśliwy”.

Mama zaznacza jednak, że nigdy nie miała wątpliwości, że jej mąż jest odpowiedzialnym i troskliwym tatą. Bez tej pewności nie pozwoliłaby na męskie wycieczki w wysokie góry.

Daria dbała także o aprowizację swoich chłopaków. Nie było mowy o niezdrowych „gotowcach”, mama przygotowywała klopsiki i pożywne zupy, a tata, oprócz nosidła, brał ze sobą mały garnuszek i butlę z gazem. To podgrzewanie dziecięcych smakołyków w górskiej scenerii także zostało uwiecznione na zdjęciach.

Nosidło zdaje egzamin

Jedną z najfajniejszych wypraw taty i synka była ta do Schroniska Téryego.

– To było dwa tygodnie przed drugimi urodzinami Piotrka – wspomina Jan. – Poszliśmy Doliną Małej Zimnej Wody. Był początek czerwca, gorąco, mały miał straszną radochę, kiedy odkrył, że w górach można jeszcze zobaczyć śnieg. Ale w pewnym momencie oziębiło się, przyszła chmura i lunął deszcz. Nosidełko miało daszek i pelerynę, ale Piotruś bardzo ich nie lubił, machał rękami i nogami, nie pozwalał się osłonić. Stanąłem przed dylematem rodzica: jak wytłumaczyć dzieciakowi, że postępujesz wbrew jego woli dla jego dobra? Przecież nie będę się szarpał z synkiem. Stałem bezradnie, a on patrzy i mówi: „Cze”. To był okres, kiedy powtarzał pierwsze albo ostatnie sylaby. „Chcesz czekolady?” – pytam. „Mmm…” „Dobrze, zawrzemy układ. Dostaniesz kostkę czekolady, jak sobie dasz założyć daszek”. „Dła!” – mówi mały spryciarz. „Dobrze, dwie kostki czekolady. Ale to jest umowa: dostaniesz dwie kostki, jak ci założę daszek i schowasz się przed deszczem”. No i zawarliśmy pierwszy ojcowsko-synowski układ. Obaj dotrzymaliśmy obietnicy. Piotruś, osłonięty i okutany pelerynką, dostał czekoladę i zaraz usnął w nosidle, a ja spokojnie ruszyłem z nim na górę.

Spektakularnych wyjść z nosidłem było więcej. Największe przewyższenie, jakie Jan pokonał z dzieckiem na plecach, wynosiło 960 metrów na Szerokiej Przełęczy Bielskiej w Tatrach Słowackich. Zdobyli też razem Świnicę (2301 m n.p.m.).

– Ja wiem, że to się może wydać kontrowersyjne. To nie jest prosty szlak – mówi Latała. – Ale nie byłem wtedy sam. Poprosiłem kolegę, żeby szedł za nami, aby w razie czego mógł nas podeprzeć. Muszę tu podkreślić jedną ważną rzecz: miałem wtedy naprawdę niezłą kondycję i nigdy nie zabierałem syna na szlaki, których wcześniej sam nie przeszedłem. Wiedziałem, ile czasu potrzebuję na dojście do celu z obciążeniem, jakim jest dwuletni dzieciak. Kiedy cokolwiek szło nie tak, jak zaplanowałem, nie wahałem się wycofać. Jestem odpowiedzialnym turystą i odpowiedzialnym ojcem. Broń Boże, nie chciałbym, aby moja opowieść skłoniła do zabierania dziecka w góry przez osoby, które same nie były tam od lat.

Świnica została zdobyta, ale Piotrek nie był zadowolony, bo tata nie pozwolił mu wyjść z nosidła i przydeptać szczytu własną stopą. Było na to za mało miejsca. Ale wyprawę uwieczniono na zdjęciach.

Rodzinna tradycja – zdjęcie nad Morskim Okiem

W czwartym roku życia Piotruś wyrósł z nosidła, a wysokogórskie wycieczki zamieniły się w rodzinne spacery i wyjazdy. Ale kiedy na świecie pojawił się Tomek, stelaż wrócił do łask.

– Zaczęliśmy trochę wcześniej – gdy młodszy syn miał jakieś 10 miesięcy – i chodziliśmy więcej w zimie – opowiada Jan. – Oczywiście to nie były wysokie wyjścia, wszystkie zasady bezpieczeństwa zostały zachowane, nigdy nie szliśmy poza linię schronisk. Za to narodziła nam się tradycja, że na miesiąc przed urodzinami Tomcia – wypada to w lutym – urządzamy wyprawę do Morskiego Oka i robimy sobie zdjęcie w schronisku. Byliśmy tam, kiedy mały miał 11 miesięcy, rok i 11 miesięcy, potem dwa lata i 11 miesięcy. Teraz będzie miał trzy lata i 11 miesięcy, nosidło poszło w odstawkę, a tradycji musi stać się zadość. Mam więc twardy orzech do zgryzienia: sam nie dojdzie, fasiąg nie wchodzi w rachubę… Rozważam sanki – śnieg na pewno będzie. Musimy to jeszcze rozpracować. Może nadszedł w końcu czas, że wybierzemy się w Tatry całą rodziną. Zwłaszcza że mama obiecała nam, że jak Tomcio zacznie się uczyć jeździć na nartach, ona też spróbuje. Jest więc szansa, że po epoce nosidła nastanie epoka białego szaleństwa.

Na progu Doliny Litworowej (Słowacja), w nosidle Tomuś